Spędziłam dwa ostatnie miesiące na niuchaniu się z Warszawą. Zaliczyłam dużo wycieczek w różne części tego miasta, złożonego z wielu małych, zupełnie różnych od siebie miasteczek, odbyłam dużo spotkań i jeszcze więcej rozmów (Instagram, przewijaj w prawo). Fajne to miasto, polubiłam je. Inne niż Kraków. W dużej mierze zapatrzone w siebie, w kasę i prędkość, ale też oferujące niezwykłe enklawy spokoju, różnorodności i dobrych, pozytywnych ludzi, którzy potrafią się z warszawskiego szaleństwa zgrabnie wymiksować. Da się tu żyć tak, by korzystając z dobrodziejstw dużego miasta, pozostać sobą – niezależnym, świadomym, wolnym od konsumpcyjnego kołowrotka. Da się też znaleźć miejsca, w które przychodzą podobni, niechętni pędowi ludzie. Jednym z takich moich ulubionych miejsc stał się bar AlterWina na warszawskim BioBazarze.
Trafiłam tam z Kaskruta, gdzie chwilę pomagałam przyjaciołom w restarcie tego miejsca. Choć powinnam powiedzieć, że trafiłam dzięki Kubie Janickiemu, który w Kaskrucie robił pierwszą selekcję win naturalnych i ekologicznych. Spodobały mi się te wina, a jeszcze bardziej spodobało mi się to, że swoją siedzibę AlterWina ma na BioBazarze. Na BioBazarze mogłabym mieszkać, bo jest tam wszystko, czego do szczęścia potrzebuję. Świetne, czyste jedzenie, dobra kawa z półki speciality od Java Coffee, no a od maja 2016 r. również wina naturalne.
Jestem po winiarskiej szkole “chłopaków z Lipowej” (Woźniak, Kapczyński, Bosak i inni którzy się tam kręcą, o Grześku Owcy nie zapominając) ale też trochę od Naturalistów i miłośnika naturalnych Moraw, Tomka Wagnera. Co oznacza, że nieco tych win zdegustowałam i przyzwyczaiłam się do nich. Wina naturalne bywają różne i dobrze się z nimi oswoić pod czyimś okiem, na degustacjach albo z czyjejś rozsądnej selekcji (ja jeszcze lubię wina Moja Italia i od Winoteke, choć mniej je znam). Potem coś się człowiekowi w głowie przestawia. Ostatniej zimy na jednej z degustacji win konwencjonalnych odkryłam, że “zwykłe” wina potwornie mnie nudzą, nawet jeśli nie są najtańsze. Zaczęłam lubić, kiedy w kieliszku dzieje się coś więcej i nie chodzi mi tylko o wyraźnie wyczuwalny w nosie i ustach pewien poziom elegancji czy szlachetności tradycyjnych win, zazwyczaj skorelowany z ich ceną.
W winach naturalnych nie zawsze czuć tę, wzrastającą w pionie elegancję, za to doznania podczas ich picia rozrastają się jakby w poziomie, na boki, mówiąc nieco ordynarnie. Środek i ciało przestają być tylko mocne, za to zaczyna się w nich pojawiać kilka różnych warstw, lub też wartości. Czuć w nich szczerość i taką fajną życiową siłę, ekspresję prostoty, bogatej w cielesne doznania. Tak je jakoś odbieram. Choć jak mówi moja przyjaciółka Lesya Onyshko, która teraz pracuje z ekskluzywnymi winami w wielkiej międzynarodowej firmie i degustuje wina z półek cenowych nie widywanych w Polsce, niemal wszystkie najdroższe etykiety pochodzą z ekologicznych czy wręcz biodynamicznych upraw i są wytwarzane jak najbardziej naturalnie. Nie mówi się o tym, ani się tego jakoś specjalnie nie oznacza (nie certyfikuje), bo w górnym przedziale cenowym jest to coś zrozumiałego samo przez się. Może więc ich doskonałość polega na połączeniu płynącej z naturalnej prostoty witalności oraz pochodzącej ze szlachetności elegancji? Jak to mówią, nie wiesz, póki nie spróbujesz.
Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu zdecydowanie bardziej pasują mi wina naturalne i to nie tylko ideologicznie. Wybrałam się więc pewnego piątkowego wieczoru na BioBazar, gdzie znalazłam coś znacznie więcej niż same wina czy dobre jedzenie. Przede wszystkim klimat. Stara Fabryka Norblina z zabudowaniami jak na Lipowej w Fabryce Schindlera sprzed remontu (zwróciłam uwagę, że obie leżą na granicy żydowskiego getta), od razu przenosi mnie do domu. Moje ekologiczne Papuamu stało w takim właśnie postindustrialnym, rewitalizowanym otoczeniu. Nic na to nie poradzę, że lubię, kiedy na ruinach starego, upadłego życia rozpoczyna się nowe, kiedy nic nie jest jeszcze ustalone, wyznaczone, zamknięte w ramy, i kiedy wciąż może zdarzyć się wszystko.
Na podwórzu pod starą, odrapaną ścianą z cegły, wysoką na wiele metrów i o równie wysokich oknach, w których brakuje tylko witraży, stoi duży wygodny stalowy bar. Za barem kręci się współwłaściciel AlterWin, Francuz Luc Natali. Puszcza muzykę i polewa wino, ale głównie gada. Kiedy Luc zaczyna gadać o winie, nikt mu nie przerywa – ani ten co słucha, ani ten, który czeka na swoją kolej. Choćby miał czekać 10 minut, bo kiedy się wreszcie doczeka, nie pożałuje – każde wino tutaj ma swoją historię, zaś Luc potrafi opowiadać.
Przez lato urzędował tam też Singapurczyk Hamid Trisno z MOD. Podawał owoce morza, serniki z zieloną herbatą, sałaty, mięsa, chleb – na składnikach z BioBazaru. Podobno dziś jest ostatni raz, ale wierzyć mi się nie chce. Tak trafiony pomysł, jak proste, za to pyszne uliczne jedzenie i dobre wina, nie może tak po prostu przepaść*. W piątkowe wieczory za barem towarzyszy mu zwykle jakaś wysoka, postawna dziewczyna o blond włosach, której w kaszę nikt nie będzie dmuchał. A niekiedy na Żelaznej można też spotkać innego miłego gościa o wiecznie zmierzwionych włosach i artystycznie noszonej czarnej marynarce, drugiego z właścicieli AlterWina, Nicolasa Vergnauda – jeśli właśnie nie leci do Paryża, albo Nowego Jorku…
Po drugiej stronie baru stoi kilka wysokich hockerów, które trzeba starannie ustawić na nierównym betonowym placu starego podwórza. Albo się na nich gibać w rytm muzyki. Byleby tylko nie spaść. Na tych hockerach przysiadają zwykle międzynarodowi przyjaciele właścicieli. Zagadują i dają się zagadywać: cześć, skąd jesteś, co tu robisz, co myślisz o tym i o tym. Wszystko z uśmiechem i na luzie, łamanym polskim albo łamanym angielskim, dokładnie tak, jak lubię.
Po zmroku robi się jeszcze przyjemniej. Ściany fabryki odgradzają od cywilizacji i huku ulic, ale rozświetlone za bramą wieżowce z moim ulubionym Pałacem Kultury i Nauki na czele, dają wrażenie obcowania z metropolią. Zaraz budzi się we mnie nostalgia za Nowym Jorkiem, bo w całej Polsce nic go bardziej nie przypomina, niż te 5 na krzyż biurowców w centrum Warszawy. Im więcej wina wypijam, tym chętniej zagapiam się w ten widok, coraz szerzej się uśmiechając, coraz głębiej chłonąc puszczaną przez Luca muzykę.
Obok baru stoją również stoły i krzesła, a po drugiej stronie podwórza palety do siedzenia. Miejsca na dobrą imprezę jest aż nadto, nie wiem jednak, czy kończy się tu tańcami jak na Lipowej, bo wychodzę przed czasem.
Raz spytałam Luca, co dla niego oznaczają wina naturalne? Położył łokcie na barze, nachylił się nad nim i z tajemniczym uśmiechem odparł: “87”…
W osiemdziesiątym siódmym Luc siedział w swoim ulubionym alternatywnym barze w Paryżu, kiedy przyszedł do niego winiarz ze swoim naturalnym winem. Przyniósł to wino i dał do spróbowania właścicielowi. Chciał je sprzedawać bezpośrednio do wybranych knajp, a nie przez dystrybutorów. Tak się to zaczęło, w jakimś paryskim barze, gdzie przychodzili winiarze i opowiadali o swoich winach, gdzie dawali je do picia, gdzie rozmawiali. Od dwóch lat na prośbę przyjaciela Luc sprzedaje wina w Polsce, zaś od maja uwił sobie i nam fajną miejscówkę na BioBazarze.
Tyle lat doświadczenia z naturalnymi winami nauczyły go, że niewyrobiony klient w gastronomii wcale nie wskoczy w ten świat za jednym zamachem, dlatego alternatywne wina, które do Polski sprowadza są wyselekcjonowane według specyficznego klucza – mają spełniać wszystkie warunki naturalności, od uprawy po końcowy etap produkcji (więcej o tym, co to znaczy tutaj), ale też powinny być proste w odbiorze dla przeciętnego wielbiciela wina.
Wydaje się, że ten klucz bardzo mi odpowiada. Jestem już na tyle zaznajomiona z naturalnymi winami, by je cenić i ich poszukiwać (i to nie wyłącznie z powodu zdrowia, ale też smaku), nie na tyle jednak, by szaleć za hardkorami, które zachwycają koneserów tych win. AlterWina to złoty środek w bardzo przystępnych cenach (dobre francuskie regiony często w ich ofercie stoją poniżej 100 zł). Nawet jedna z tańszych pozycji, jak Sauvignon od La Colombette ze zdjęcia powyżej (39 zł), nadal jest winem sprawiającym sporo radości.
Wszystkie wina które piłam w Kaskrucie i na Żelaznej, oraz które kupiłam do domu były zwyczajnie przyjemne, choć z moim lubieniem win to naprawdę różnie bywa. Zdegustowałam (no dobra, wypiłam) między innymi całą ofertę kooperatywy d’Estézargues, która jest jedną z nielicznych, a może i jedyną na świecie spółdzielnią, nie dodającą w całym procesie produkcyjnym żadnych zewnętrznych drożdży ani enzymów, nie stosującą filtracji, ani nie klarującą wina. Podobały mi się na tyle, że coś z tego zabieram ze sobą do Krakowa.
No co tu jeszcze będę pisać? Moje klimaty. Fajne miejsce. Dobry produkt. Pewnie że droższy (cały BioBazar i każde naturalnie wytwarzane produkty spożywcze są nieco droższe), ale jak już pisałam wiele razy (1, 2, 3, 4), wolę mniej za to lepiej. Wolę inwestować w czyste produkty, niż potem odtruwać się i leczyć z tych zanieczyszczonych. No i wolę alternatywne miejsca od tych nie…
* Już wiem, że formuła Pop-up będzie kontynuowana, w dodatku w doskonałym towarzystwie. W najbliższy piątek AlterWina gościć będą Zbyszka Kmiecia z Zielonego Niedźwiedzia, potem kolejne dobre knajpy, w których ofercie mają swoje wina. Genialny pomysł!
Uwaga, artykuł niesponsorowany. Za wszystkie wina i jedzenie płaciłam sama, ale Luc robi rabaty stałym klientom.
Podziel się z innymi lajkując albo udostępniając.