Urodziłam się na wsi, w górach. Pochodzę z tych Rusnaków, którzy osiedli w Gorcach jeszcze przed lokacją Ochotnicy w 1416 roku. W żyłach płynie mi zbójecka krew, w której czuję mądrość, kształtowanych przez kilkusetletni trud życia w górach przodkiń – akuszerek, przepowiadaczek snów, opowiadaczek historii, znawczyń ziół i naturalnych cykli Matki Ziemi. Moim domem jest każdy horyzont, na którym widnieje choć jedno piękne wzniesienie i pachnie las. Wychowałam się przy tartaku, więc domem jest też zapach ciętego drewna. Babka straszyła mnie mieszkającymi w półcieniach diabłami i przebiegłym Panem Szatanem, a dziadek uczył łapać pstrągi na rękę i nie bać się indorów, wielkich jak stodoła.
Moimi smakołykami była polenta i placki z blach, ale tylko te robione przez babcię. Ciasto drożdżowe z “kakałem” cioci Karoli i kruche z borówkami mamy. Dzikie czereśnie rosnące na grapie, poziomki przy drodze, borówki na folwarku, czernice, drące ręce w gęstym lesie. Dzika kapusta z łąki i młoda marchew, wytarta z ziemi o koszulę. Herbata z lipy, sok z malin, syrop z pędów sosny. Skrzydło i kurzy ksztoń z niedzielnego rosołu, karmelowe kogutki z odpustu, gumy Donald z Ameryki. Oprócz tego na moje dzieciństwo składały się – drewniany dom, słońce, rzeka, siano, zaspy do pasa. I książki. Mnóstwo książek.
Długo nie mogłam nauczyć się czytać, ale kiedy połknęłam pierwszą w życiu książkę, doznałam olśnienia: “Czytanie jest cudowne! Będę pisać, żeby inni mogli zaznać tego uczucia”. Nie mogłam wówczas wiedzieć, że przyjdzie mi żyć w cyfrowej erze, a pisać będziemy w jakimś internecie. Kto jednak wtedy, gdy we wsi jeździło pięć samochodów i były trzy telewizory, przewidziałby coś podobnego?
Czytałam i czytałam, i choć byłam takim uczniem, który więcej zapału przejawia do wagarów i dysput o udrękach egzystencji niż do szkoły, na uniwersytecie szybko znalazłam swoje miejsce. Prowadziłam klub studencki, w którym organizowałam wystawy, wieczorki literackie i etnograficzne zabawy ludowe. Spożywałam nieograniczone ilości substancji procentowych i żywiłam się jak każdy student w najtańszym barze mlecznym. Malowałam, pisałam, czytałam, pochłaniałam Ukrainę, jej język, kulturę, ludzi, podróżowałam na Wschód.
I przede wszystkim tłumaczyłam literaturę. Ledwie pod koniec drugiego roku studiów ukazał się tomik poezji ukraińskiego poety-dysydenta, w którym znalazły się moje przekłady. Powstały tylko dlatego, że chciałam lepiej zrozumieć coś pięknego we wciąż obcym mi języku.
Przez wiele lat kształciłam się w tłumaczeniu na seminariach i warsztatach pod czujnym okiem mentalnych przewodników, Oli Hnatiuk i Adama Pomorskiego. Opanowywałam język i sztukę pisania po polsku, elastyczność wypowiedzi, przenoszenie znaczeń, style… Przekładałam książki i opowiadania najciekawszych ukraińskich pisarzy, współpracując z małymi, elitarnymi wydawnictwami. Zawodowo spędziłam “w książkach” ponad piętnaście lat. Do tej pory moje nazwisko jest silnie kojarzone z literaturą ukraińską.
Przez pięć lat pracowałam naukowo w PAN. Miałam wtedy okazję poznać wiele niezwykłych postaci ze świata kultury, nauki, sztuki i literatury, od których tak wiele się nauczyłam. Sprzyjali mi, za co jestem ogromnie wdzięczna, szczególnie mojej mentorce, Oli Hnatiuk. Otrzymałam szanse na stypendia naukowe i rezydencyjne, badałam materiały archiwalne w Nowym Jorku, studiowałam dwa miesiące na Harvardzie i wielokrotnie odwiedzałam Ukrainę.
Gdybym ukończyła doktorat, pewnie zrobiłabym karierę naukową. Rzuciłam jednak to wszystko pewnego wiosennego dnia, kiedy w Jagiellonce dostałam nie ten co zwykle stolik do pracy. Usiadłam pośrodku potężnej sali i rozejrzałam się wokół. Przede mną siedział Historyk Staropolski, wciąż jeszcze nie stary, lecz już porośnięty mchem i woniejący truchłem. Na końcu sali siedziała Pani Doktor, nadal młoda, lecz już całkowicie wyzuta z seksapilu. Po prawej Poważny Docent w okularach, które podnosił specyficznym zmarszczeniem nosa. Po lewej młodziutkie wcielenie Róży Luksemburg w wojskowej kurtce.
Westchnęłam, a w nosie zakręcił mi zapach kurzu, starodruków i latami niewietrzonych pomieszczeń. A gdzieś tam… Gdzieś tam za wysokimi murami tak jasno świeciło słonko, tak bujnie kwitło życie, trawa, drzewa, kwiaty, tylu szczęśliwych, kolorowych ludzi chodziło po ulicy. Gdzieś tam czekało coś jeszcze.
Musiałam wyjść. Świat wołał mnie zbyt głośno.
Skończyłam podyplomowe studia dla Kuratorów Sztuki Współczesnej, bo w liceum, pijąc tanie piwo w oparach dymu przy fałszywych dźwiękach gitar prowincjonalnych hendriksów, w zalążku niedojrzałej demokracji lat 90., marzyłam o stworzeniu własnego klubu. Zrobiłam też studia ze scenopisarstwa, bo oglądam filmy zawodowo i zawsze chciałam wiedzieć, jak się pisze scenariusze.
Pomiędzy tym szkoliłam psy nowoczesną metodą behawioralną, pracowałam z psami agresywnymi i uprawiałam psie sporty, współzakładając stowarzyszenie, przygotowujące psy asystujące dla niepełnosprawnych. Bo trafiła mi się trudna suka. Szukając zaś rozwiązania dla słabego ciała i zdrowia, prowadziłam różne tematyczne fora dyskusyjne, a w ogrodzie swojego domu przemedytowałam kilka lat, próbując znaleźć odpowiedzi na prześladujące mnie pytania o sens życia.
No i wtedy otworzyłam knajpę. Stanęłam w kuchni przy garach i harując po kilkanaście godzin na dobę, świątek-piątek, szukałam tego czegoś, co pchało mnie do przodu. Udoskonalałam kuchnię, produkty, jakość. Wyszukałam właściwych rolników i dostawców tak, by energia pożywienia była jak najwyższej jakości. Coraz lepiej opracowywałam metody gotowania, bazując na intuicyjnym łączeniu produktów według potrzeb organizmu.
Przeszłam odpowiednie szkolenia i konsultacje, zdobyłam potrzebne certyfikaty. Poleciałam do Stanów na seminarium z najnowszych przemian w wiedzy dietetycznej. W oparciu o badania naukowe wyeliminowałam z menu wszystko, co szkodzi ludziom. Wzbogaciłam przepisy o to, co służy, połączyłam składniki tak, by dawały dopełnione, zrównoważone smaki i zawierały elementy potrzebne dla ciała i ducha. Edukowałam, dzięki czemu udało mi się wytworzyć społeczność, wśród której znalazłam wielu nowych przyjaciół. Gotowałam na ekranie TVN.
Nastał czas jeżdżenia na targi, testowania, sprawdzania, szukania, doświadczania i w efekcie pisania bloga. Czas promowania świadomej konsumpcji, w którą wierzę. Wierzę w jakość życia i w to, że można być zdrowym i cieszyć się przyjemnościami z uwzględnieniem potrzeb innych, a nade wszystko z poszanowaniem Matki Ziemi.
Ekologiczne myślenie, odpowiedzialność społeczna, wysoka jakość produktów oraz idea Slow Food są dla mnie bardzo ważne. Jeszcze ważniejsza jest samoświadomość i potrzeba zostawienia po sobie świata, jeśli nie lepszego, to przynajmniej posprzątanego.
Głęboki kontakt z Naturą, jakiego zaznałam w dzieciństwie, z pewnością miał decydujący wpływ na takie ukształtowanie mojego światopoglądu. Nacechował też moją pierwszą książkę. “Sto siedemdziesiąta pierwsza podróż Bazylii von Wilchek” to baśń dla dorosłych, w której czytelnik znajdzie wiele elementów góralskiej magii, walki ze złem i wiary w siły nadprzyrodzone.
Wróciły do mnie opowieści babci, snute w ciemne wieczory bez prądu. Tak jak zawsze powraca samo przywiązanie do naturalności życia, nie tylko w zgodzie ze sobą, lecz także ze światem zewnętrznym, od którego jesteśmy zależni. Mimo iż całą dorosłość spędziłam w Krakowie, jestem niezmiernie wdzięczna za te kilkanaście lat przeżytych w górach. Gdzieś w sobie czuję, że kiedyś znowu tam osiądę.
Zapraszam do lektury bloga oraz książki, którą można nabyć tutaj.