Jakby się kto kiedy obudził z potężną ochota pojeżdżenia na rolkach, a był w tym zdecydowanie słaby, od razu mówię, że zakładanie rolek jeszcze w łóżku, po to żeby w nich wykonać wszystkie poranne czynności – łącznie z sikaniem, myciem zębów, otwieraniem okien, napełnianiem miski wodą, rozdzielaniem karmy do miseczek, karmieniem trzody domowej (slalom między pełnymi ufności kocimi ogonami, łatwo odpadającymi pod naporem idealnie okrągłych, nowoczesnych i szybkich kółek), zalewaniem kropelek na sierść, nieustannym schylaniem się i prostowaniem, włączaniem kompa (a jakże), tudzież schodzeniem po stromych, drabiniastych schodach i wspinaniem się z powrotem – jest pomysłem zdecydowanie głupim!
Nawet za cenę natychmiastowego zrealizowania swojej zachcianki i posłuchania jak przyjemnie skrzypi skóra ich butów…
Nawet jeśli rolki miałyby być znakomitą – jak w moim przypadku – perspektywą dla roweru na utrącony kręgosłup, który nie pozwala mi jeździć po naszych doskonałych drogach, znakomicie zaprojektowanych kilometrowych ścieżkach rowerowych i idealnie równych chodnikach. Ani nawet jakby miały rolki służyć zacnemu bez dwóch zdań celowi, jakim jest obowiązkowa codzienna gimnastyka, inna niż paluszkami po klawiaturze.
Rolki niestety kupiłam pod sam koniec mieszkania na Podgórzu, gdzie miałam jako tako blisko do parku czy choćby nad Wisłę, nie zdążyłam się ich jednak nauczyć, zaś na tej pięknej wsi, gdzie obecnie mieszkam nie ma ani pół skwerku nadającego się do jeżdżenia. Jeżdżę więc w domu. Po parkiecie, albo na wysokim tarasie, gdzie wciąż nie mam barierek… Jak mnie najdzie, to i godzinę tam i nazad. Dobrze się przy tych częstych skrętach rozmyśla – prawie jak w celi więziennej. trzy w prawo, trzy w lewo. Szczęście, że w całym domu nie mam progów.
Ale dziś udało mi się ugotować warzywa z wody na rolkach bez wybicia sobie zębów. Więc odradzam tylko połowicznie; fajnie się gotuje dodając trochę adrenaliny do ryzyka zawodowego i łamiąc codzienną rutynę 😉