Chyba wszyscy już coś powiedzieli na ten temat, ale powiem i ja, choć mi się mało kiedy chce wchodzić w środowiskowe spory, ale w końcu i ja mam w nim korzenie. Sprawa dotyczy polskiego pisarza Szczepana Twardocha, który wszedł we współpracę reklamową z Mercedesem, od czego… rozwarła się w niebiesiech Polska Dupa Boleściwa, znana na całym świecie, a może nawet i w kosmosie.
Ale ja nie o tym.
Ja o tym, że mamy XXI wiek i że w tym wieku ludzkość przekroczyła już pewien próg własnego rozwoju i samoświadomości, że mamy roboty, komputery, internet i niedługo zaczniemy latać w kosmos. Oraz, że ogółem styl życia i zarabiania się zmienił.
Ludzie kultury, choć teoretycznie niosą kaganek oświaty i niby idą w postępowej czołówce społeczeństwa, w sferze finansowej wciąż pozostają z tyłu, do tej pory celebrując swoją ubogość, jakby była cnotą najwyższej wartości. Wiem, bo sama pochodzę i z tego środowiska i z tego pokolenia, które swoją gigantyczną pracę dla “sprawy” odwalało za bambuko i teraz mu głupio się do tego przyznać.
Do dziś łapią mnie różni ludzie i z rzewnością wspominają o tym, jakim fantastycznym tłumaczem literatury byłam i jak cudownie się ze mną współpracowało i jak dobrze czyta się moje przekłady i może jednak do tego wrócę? Jak pytam za ile, zmieniają temat, albo patrzą na mnie jak Dunin-Wąsowicz na Twardocha.
Przyjmę w komentarzach każdy zakład o to, że nikt przy zdrowych zmysłach nie odgadnie, ile dostawałam za swoją pracę? Podpowiem tylko, że przekład z redakcją mojej ostatniej książki nie pokrył nawet rachunków za prąd i gaz, zużytych w tym okresie. Nie wspomnę o telefonie, jedzeniu, ubraniach, godziwym wychowywaniu dziecka. Gdyby nie stała pomoc normalnie zarabiającej pieniądze rodziny, mogłabym sobie spokojnie zdechnąć pod płotem. Ciekawe, kto by zauważył?
Działo się tak, bo kiedy byłam młoda, nikt mi nie powiedział, że za swoją pracę powinnam spodziewać się normalnego wynagrodzenia. W poprzedniej epoce, skoro byłam człowiekiem kultury i chciałam coś od siebie zrobić, powinnam dźwigać ten ciężar na własnym garbie i jeszcze do niego dopłacać. Bo przecież tylko ci, którzy oddają się wyższym wartościom coś znaczą i zasługują na szacunek. Latami więc szlachetnie odmawiałam sobie wszystkiego (nie mówię o takich abstrakcjach, jak ubezpieczenie czy emerytura), odmawiałam sobie normalnego funkcjonowania, bo przecież przyświecały mi wyższe cele…
Ale wiecie co? Pieprzę to.
Bieda to są niskie wibracje, to jest stały strach przed przyszłością, że ktoś ci wyłączy telefon, odetnie prąd, albo że na karcie będzie zero. To upokorzenie, że wszyscy wyjeżdżają na wakacje, a ty nie możesz, albo że już drugi rok z rzędu nie byłeś u dentysty, bo cię nie stać. To wstyd, że w kółko musisz pożyczać i że żonglujesz pożyczkami między znajomymi, jak niektórzy kartami kredytowymi. To notoryczne przełykanie poczucia winy za odmawianie dziecku niezbędnych do jego rozwoju rzeczy i uczenie go, że jest skazane na życie drugiej kategorii.
Naprawdę nie jest cnotą nie posiadanie pieniędzy. Nie jest chlubą pisanie książek i wydawanie ich za psie pieniądze w wydawnictwach, które jedno po drugim upadają, albo ledwie przędą, albo proponują ci takie honoraria, że tylko płakać. A prawda jest taka, że nasi pisarze, literaci, artyści, muzycy zarabiają właśnie tyle, chyba że zaczną działać w inny sposób, albo dostaną się w szczęśliwy krąg stypendiów.
Chlubą w moim aktualnym rozumieniu świata jest wydanie książki, która dużo zarobi, albo takie działanie osobowe, które pozwoli zarobić w inny, nie drenujący do zera z sił twórczych sposób i przy wykorzystaniu tych narzędzi, które już się ma w ręce. Sukces jest chlubą, a cnotą jest posiadanie pieniędzy, które pożytkuje się dla rozwoju własnego i społeczeństwa.
Nie, nie mam na myśli rozdawania, ani równania dla wszystkich po tyle samo. Mam na myśli możliwość wejścia we współpracę z innymi, stworzenia fajnego projektu, odkupienie obrazu albo zdjęcia od kolegi, dokonanie czegoś inspirującego, albo zwyczajne stworzenie miejsca pracy. Mam też na myśli swobodę psychiczną, odpoczynek od związanych z egzystencją kłopotów, pogodę ducha i lekkość, które powodują, a przynajmniej powinny powodować to, że jest się lepszym, milszym, mniej zgryźliwym i zabieganym człowiekiem. Cnotą jest bycie bogatym, pozytywnie nastawionym i dobrym, a nie biednym i sfrustrowanym.
Oczywiście nie wiem, jakim człowiekiem jest Szczepan Twardoch, nie znam go osobiście. Może jest fajny, może jest niefajny, tylko dlaczego a priori zakłada się, że od samego jeżdżenia mercedesem zepsuje się jako pisarz, a nie że to go rozwinie, albo że w ogóle nie będzie miało wpływu na jego twórczość? Z argumentem, że skoro pisarz wszedł we współpracę z marką, to zakończył karierę pisarską, usiłując jeszcze dorobić do tego twarz, nie jestem w stanie nawet dyskutować. Twarz do czego? Do zdrady narodowej, klasowej czy jakiej?
A co z marką osobową pisarza? Kiedy patrzę na jego profil w mediach, to ten merol dobrze wpisuje się w jego wizerunek publiczny i pasuje mu do osobowości; na wszystkich zdjęciach wygląda dobrze, otacza się drogimi przedmiotami i nie pozuje na Bukowskiego. Jego fota z mercedesem? Świetna. Nie widzę w tym żadnej niespójności, choć nie bardzo śledzę przebieg jego kariery, ani tego jak siebie kreuje. Jestem za to dumna, że wreszcie jakiś polski przystojny pisarz stoi obok dobrej klasy marki samochodowej, uznanej na całym świecie, i że nie jest to kolejny Włoch, Niemiec czy Amerykanin…
Nie rozumiem też z czego biorą się zarzuty, że Twardoch na ten samochód nie zarobił? Ależ oczywiście, że zarobił! Swoim wizerunkiem, postawą, stosunkiem do samochodów.
Ja sobie nie zarobiłam na Mercedesa, bo dla mnie samochody dzielą się na czerwony, niebieski, zielony i dostawczy.
Ani Dunin-Wąsowicz sobie na merola nie zarobił, bo nawet prawka nie ma, gdyby jednak Twardoch nie zarobił, to Mercedes nigdy nie zapukałby do jego drzwi, jak nie zapuka do moich, przynajmniej jeśli nie wymyśli sposobu na ratowanie planety. Czy to nie jest oczywiste?
A gdyby była tu mądra marka dobrych rowerów, zaraz powinna zakontraktować Dunin-Wąsowicza na wypasiony rower miejski z dedykowanym na książki bagażnikiem, bo on sobie na taki rower zajebiście dobrze zapracował. Podobnie jak na wypasiony rower z fajnym bidonem na kranówkę z odnawialnych materiałów zapracował Robert Biedroń. A ja na bycie doskonale odżywioną reklamą ekologicznych delikatesów z wysokiej półki.
Z najwyższą przyjemnością zareklamowałabym firmę, której wizerunek jest zgodny z moim światopoglądem. Jeśli Twardoch lubi mercedesy, to dlaczego ma ich nie reklamować? W moim odczuciu to wspaniałe, że firmy sięgają po pisarzy, zamiast zatrudniać wyłącznie modeli z agencji. Bo niby dlaczego to model ma być bogatym celebrytą, a pisarz już nie? Kto z nich dwóch przekaże więcej wartości społeczeństwu?
Ciekawe jest też to polskie magiczne myślenie, że ktoś się sprzedał wchodząc w korzystną współpracę w kontekście tego, że wszyscy ludzie kultury w naszym kraju w taki czy inny sposób muszą dorabiać. Chałturzą, siedzą gdzieś na etatach, biorą dodatkowe zlecenia, piszą jakieś wypociny w stałych kolumnach za drobne na chleb, albo zapieprzają w reklamie. Oczywiście po tej drugiej, “kreatywnej” stronie. I oni się nie sprzedają, mimo iż mają trzysta razy mniej czasu na twórczość niż ktoś, kto nie musi ciułać, bo wystarczy że się od czasu do czasu przejedzie fajną bryką i napisze jak mu było.
Czy to nie jest lekka schizofrenia pragnąć, by nasz kraj się rozwijał i dobił do światowej czołówki, a jednocześnie tępić wszelkie przejawy bogacenia się pojedynczych członków jego społeczeństwa?
Jak na moje oko to jest. Jeśli chcemy żyć na normalnym finansowym poziomie, musimy wypuścić węża z kieszeni i przestać zazdrościć innym, pogardzać nimi za to, że coś osiągnęli, albo oceniać i wywyższać się ponad nich, przechwalając się pozornie lepszymi wartościami. Wiecie, naprawdę jest coś takiego jak karma, a jeśli nie nazywać tego w ten sposób, to z grubsza wiadomo, że co myślimy, robimy i mówimy, to stwarza naszą rzeczywistość. Mniej zawiści, więcej życzliwości i każdemu będzie żyło się lepiej.