Cztery lata. Tyle minęło od śmierci mojego najmłodszego Brata. Chyba też mniej więcej tyle, ile rodzina potrzebowała, żeby znormalnieć. Rodzice, żeby zacząć swoje życie w wolności od niepełnosprawnego dziecka. Ja, by przedefiniować sobie pojęcie domu i rodziny, której osią zawsze był On. Tyle czasu, by nowy, najmłodszy członek rodziny wypełnił tamto (puste) miejsce.
Patrzę na stare notatki, które pisałam, kiedy zmarł; mam ich 12. Śmierć kogoś bliskiego to proces, którego nie da się przeżyć tylko w teorii. Dopiero osobiste doświadczenie straty przemienia świadomość, wpływając na postrzeganie życia. Pewne sprawy “Po” nigdy już nie będą pojmowane w ten sam sposób, co “Przed”. “Po” jest nową erą. I nikt, kto tego nie zaznał, nie zrozumie, o czym mówię.
Nasz Brat bardzo długo chorował i umierał nam właściwie od urodzenia przez całe 27 lat życia z różnymi, dłuższymi i krótszymi przerwami. Byliśmy z tą śmiercią oswojeni, a nawet – patrząc całkowicie bezsilnie na jego końcowe cierpienie – życzyliśmy mu jej. Mimo to, zaskoczyła nas tak, jak zaskakują wszystkie żywioły – przeszła przez dom, zostawiając w nim spustoszenie. Nagle, przyjeżdżając do rodzinnego domu, zaczęłam potykać się o puste powietrze – o brak łóżka, o brak wózka, o brak jego wykrzywionych sandałów w rogu łazienki. Przestrzeń domu, która niespodziewanie objawiła się nowymi, nieutartymi dotąd szlakami przez miejsca, w których stały przystosowane pod niego przedmioty, prawie namacalnie przepuszczała przez siebie hulające zazwyczaj po wierchach wiatry.
Śmierci nie dało się zrozumieć “na Cmentarzu”. 1 listopada przez te wczesne lata “Po” był abstrakcją nawet nie tyle symboliczną, ile obcą. Niespodziewanie Cmentarz stracił swój dawny, dziecięcy wymiar pełen kolorowych świateł, pamięci o woskowych świeczkach, o palcach maczanych w parafinie, o oparzeniach i niewymownej magii wczesnonocnych ogni, zza których wyskakiwały cienie i duchy wisielców, topielców, pogorzelców i niechrzczonych z naszej wsi.
Przestał wiązać z całą wielką dalszą rodziną, zbierającą się wokół ledwie majaczących w pamięci dziadków. Nagle stał się zupełnie obcym i niezrozumiałym miejscem, w które przychodziło się w nie wiadomo jakim celu? JEGO tam przecież nie było. Przecież nie było go nigdzie indziej. Poza wewnętrzną powieką oka, poza wspomnieniem zapachu, dotyku, przytulenia, śmiechu, wspólnej zabawy. Poza pamięcią płaczu i postękiwania z bólu. Poza jego ulubionym fotelem w kuchni, na którym – to pewne – jego duch siadał z nami przez wiele kolejnych miesięcy. Poza depresją mamy, poza chorobą taty. Poza moją niejasną niechęcią do odwiedzania tego (pustego) domu.
Dziś jest inaczej. Moje pierwsze Zaduszki, na które przyjechałam z ochotą. Siedzieliśmy z drugim bratem, siostrą, rodzicami i z naszymi dziećmi w tej samej kuchni co zawsze i niczego już nie brakowało. Cykl żałoby domknął się i oczyścił. Rodzina znowu stała się pełna, bo przecież do trzeciego brata i jego najmłodszego syna pójdziemy zaraz “po Cmentarzu”.
Panuje ładna, pastelowo-jesienna aura. Jest zimno, jak to w górach, w krajobrazie nie brak jednak optymizmu. Wszystko znowu jest jak trzeba, a tamten jego ulubiony fotel nie razi już pustką, ani nie drażni profanacją zajmowania go przez innych.
Kochany Bracie, dziura po tobie się zrosła, a 1 listopada nabrał symbolicznego znaczenia. Przyjdę, zapalę ci świeczkę.