Przypadki nie chodzą po ludziach, a już zwłaszcza po mnie, ale niemal przypadkiem poznałam album 100 portretów w gdańskim mieszkaniu Renaty Dąbrowskiej. Tak się poskładało, że przypadkiem zanocowałam w jej mieszkaniu po BFG. Inaczej pewnie nigdy nie wzięłabym do ręki tej bardzo osobistej księgi, a byłoby mi bardzo szkoda.
Dąbrowską poznałam, kiedy przyjechała do Krakowa, zrobić sesję zdjęciową ze mną i Tattwą do wystawy Mój blog, moja praca, moja pasja. Byłam prawie, prawie na samym końcu blogerów i vlogerów do sportretowania, Renata zdążyła się już lekko przeziębić i raczej zmęczyć, więc kiedy przyszłam na spotkanie w Wesołej Cafe, gdzie miałyśmy coś zjeść przed wyruszeniem w plener do gospodarstwa Ardeshira Rany, patrzyła na mnie, jakby nie wiedziała, czego się spodziewać. Ledwie parę minut mi zajęło zrozumienie, że nie jest niepewna, ani nieśmiała, lecz po prostu przygotowana na wszystko, bo – mimo stosunkowo młodego wieku – z niejednego pieca chleb jadła. Poradzi sobie, niezależnie od tego jakim człowiekiem się okażę.
Oczywiście że sobie poradziła. Oswoiła mnie bardzo szybko, robiąc z osoby urodzonej przed epoką dziubków do selfie (inaczej ujmując sztywniejącej przed obiektywem jak z kijem wiecie gdzie), co tylko zechciała. Chciała, żebym szła – szłam. Miałam stanąć, stanęłam. Zrobić zdjęcie, zrobiłam. Bez kija i bez napięcia na twarzy. No po prostu jadłam jej z ręki, jakbyśmy się znały od urodzenia, a to ze mną nie taka prosta sprawa.
Wyglądało to na bardzo naturalny, niewymuszony kontakt, podczas którego otwarła mnie na prawdziwe zwierzenia i pokazanie siebie, umiejętnie stawiając pytania, zostawiając potrzebny mi dystans i przestrzeń prywatną, nie przekraczając granic, ale też zgrabnie lawirując pomiędzy tym, co chcę powiedzieć osobie pierwszy raz widzianej na oczy, a zwierzeniami przed starą przyjaciółką. No po prostu wyciągnęła ze mnie szczerość i całą moją prawdziwą naturę, którą doskonale widać na jej zdjęciach, a do której nie zawsze i nie wszystkim chcę się przyznawać.
A potem nagle w Gdańsku późno w nocy ląduję w jej mieszkaniu naprzeciw ułożonych w magiczny stos 100 portretów…
Nie tylko przegadałyśmy o tym albumie, jego poszczególnych zdjęciach i o pracy fotografa parę godzin, ale i natychmiast go kupiłam w dwóch egzemplarzach i w długiej drodze powrotnej polskimi kolejami do Krakowa chyba przez całą Europę Środkową, ślęczałam nad fotografiami, spisując notatki z każdego zdjęcia, które do mnie przemówiło. A przemówiły prawie wszystkie, bo choć są tak bardzo prostym zapisem z pogranicza dokumentu i socjologii, mówią tak wiele. Gdybym sama nie miała tej sesji z Renatą, nie wiedziałabym dlaczego. Teraz wiem.
Dąbrowska ma klucz do otwierania ludzi, do łapania ich prawdziwej natury.
Im prostsza historia, tym trudniej ją opowiedzieć. A Renata spotyka człowieka, rozmawia z nim chwilę i siódmym, idealnie reporterskim zmysłem wyłapuje to coś, czego nie widać na powierzchni, co tak łatwo przeoczyć. Niezwykle cenny dar.
Ja, Renata Dąbrowska – 100 portretów to album portretowy stu Renat Dąbrowskich, wyłowionych z Polski i nawet za granicą poprzez Naszą Klasę, internet, znajomych i książkę telefoniczną. Opowieść o tym, jak powstawał warto posłuchać od samej Renaty, nie mam się po co powtarzać. Lepiej opowiem o samych zdjęciach, bo – jak mawia mój przyjaciel Alex Motyl – twórca tworzy dzieło i na tym jego praca się kończy; interpretacja, niedointerpretowanie, nadinterpretacja, tekst, kontekst i rozumienie – to już sprawa odbiorcy.
Dąbrowska na swoją fotograficzną inspirację wskazuje Zofię Rydet z jej Zapisem socjologicznym. Nie bez przyczyny, bo to wokół czego koncentruje się Renata w bardzo niewymuszony sposób również staje się takim zapisem, ilustracją żyć, przestrzeni, zawodów, warunków, wnętrz, rodzin. Wczesne lata drugiej dekady XXI wieku w Polsce to niewątpliwie niezwykle ciekawy okres utrwalania się przemian i transformacji społecznej. Bez wybiegania wyobraźnią w przyszłość już da się w tych fotografiach zobaczyć ze względu na ich specyficzny rozstrzał po grupach społecznych, stopniach zamożności modelek oraz ich zawodowych funkcji i stanowisk. Od bezrobotnych, ubogich kobiet, samotnych matek, matek wielodzietnych, przez nauczycielki, księgowe do sołtysek, właścicielek i bizneswomen. Jedynym wspólnym mianownikiem w tym przekroju jest imię i nazwisko, bo wszystkie kobiety nazywają się dokładnie tak samo, Renata Dąbrowska.
Jedna twarz – jedna fotografia, jedno krótkie zdanie opisu: zawód, pozycja, miejsce zamieszkania. Nic więcej, a jednocześnie tak wiele, że prawie wszystko.
Ten album jest niemal magiczny, dlatego że z każdego kadru, w którego środku znajduje się (jakaś) kobieta w różnym wieku, przynależąca do różnego stanu, wynika coś. Kontekst, w jaki autorka wsadza swoje obiekty. Pokój, kuchnia, podwórko, plaża, biuro, plener, nawet wnętrze samochodu. Czasem dzieci, czasem przypadkowi przechodnie, czasem pies. Takie zwykłe, zwyczajne osoby, których twarzy nie da się zapamiętać, mijając je na ulicy, ale które wpisane w kontekst tych fotografii wbijają się w pamięć całym kadrem.
Wszystko w kadrze ma tu znaczenie, nawet przypadkowo leżące przedmioty, przechodzący ludzie, porzucone śmieci.
Mnie chyba najbardziej zaurocza mistyka drugiego planu, budowana niedopowiedzeniami w tle. Niezwykle istotne są tu konteksty, budowane przez kolory i geometrię obrazu – nie symetrię lecz harmonię, oraz szczególna dbałość o niewymuszoną naturalność kadru. Najistotniejszą kwestią pozostaje miejsce, gdzie wpasowane są bohaterki, w którym punkcie mieszkania, pokoju, w jaką przestrzeń zostają “po prostu” wpisane. Nic wydumanego czy sztucznego.
Podoba mi się więc akcentowanie centrum postacią, zintegrowaną z dużą swobodą przestrzeni i charakterystycznym dla siebie kontekstem. Z tych postaci promienieje zaufaniem do fotografki, przed którą odsłaniają niekiedy zdumiewającą intymność, “ja” pozbawione jakichkolwiek masek, “ja” codzienne, uwiecznione w zaciszu domowym.
Kiedy spytałam Renaty, czy nie frustruje jej to, że dorabia tłukąc fotografie ślubne, odparła, że zupełnie nie, że musiałaby nie lubić ludzi, żeby jej to przeszkadzało. I tak właśnie myślę, że to:
“Lubię ludzi” najbardziej oddaje charakter albumu, filozofię i estetykę fotografii Renaty Dąbrowskiej.
Przypuszczam, że to właśnie ta jej cecha powoduje również to, że ludzie jej ufają, odsłaniając swoją prawdziwą twarz. Nie da się zresztą tego “lubienia ludzi” nie zauważyć; bohaterki 100 portretów to nauczycielki, księgowe, matki – całkowicie zwyczajne kobiety, z których wydobywa ich indywidualne piękno!
Podczas oglądania tych fotografii ciągle wracało do mnie wspomnienie z norweskiego pogrzebu, na którym po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z niezwykłym hołdem dla normalności, przeciętności, która przecież buduje codzienne życie. A tak łatwo zapominamy, że świat składa się nie z celebrytów, gwiazd, zamożnych i artystów, a z ludzi zwyczajnych. A to takimi właśnie postaciami zaludniony jest album Dąbrowskiej – często prostymi, lecz na ogół miłymi i ciepłymi takimi, które się zwyczajnie lubi.
Tych portretów jest równe sto. O każdym można powiedzieć coś mniej lub bardziej mądrego, nie wiem tylko czy trzeba. Lepiej posłuchać, jak Renata opowiada o powstawaniu cyklu i kontakcie z innymi Renatami tu i tu.
I lepiej KUPIĆ album i WESPRZEĆ artystkę, która dokonała tego wszystkiego za swoje – duże! – pieniądze. Nie żal, bo cena niska, a zdjęcia będą się starzeć jak dobre wino, z wiekiem tylko zyskując.
A na koniec wideo z panelu wokół wystawy na Blog Forum Gdańsk. 14’40 moje 2 minuty sławy…