Nie myślałam, że globalne ocieplenie kiedykolwiek będzie mnie tak cieszyć, jak w tych ostatnich dniach w samym środku stycznia. Tradycyjnie ten i kolejny miesiąc powinny być najzimniejsze, tymczasem przez okno wpada tak ciepłe słonko, że rozbieram się do krótkiego rękawa.
Mam ostatnio proste potrzeby, więc gdzieś tam na poziomie molekularnym cieszę się, kiedy mogę wystawić buzię prosto w te promienie i spojrzeć w wysokie, jasne niebo. Co mi zresztą przyjdzie ze złoszczenia się na słonko zimą? Jeśli świat się zmienia, to widocznie potrzebuje tych zmian.
Robię zaraz pranie i wywieszam na zewnątrz. Jest tak ciepło, że sąsiedzi nie palą w piecach i wreszcie można wywietrzyć cały dom.
Prawie pachnie.
W samo południe poddaję się rytmowi tego dnia. Rozkładam na podłodze matę z grubym kocem i wygodną poduchą. Wyciągam się całym ciałem w łagodnych promieniach i chwilę udaję, że czytam.
A potem pod półprzymkniętymi, prześwitującymi słońcem powiekami zauważam zarys drogiej mi niegdyś postaci, o której na co dzień prawie już nie pamiętam. Moja nieodwzajemniona miłość. Miękki głos Carly Bruni w Chilli Zecie cichutko szepcze In My Secret Life.
Wiem, że nie powinnam zatrzymywać tego obrazu, ale póki sączy się tak ciepły podkład muzyczny, pozwalam by na samym koniuszku lekko wilgotnych od oślepienia rzęs zadrgały widoki z mojej pamięci. W tęczowych pobłyskach zroszonych oczu przesuwają się więc tak drogie niegdyś drobne gesty, przechylenie głowy, rzucone przez ramię pełne uśmiechu spojrzenie. Na moment wraca nawet tamten, tak dobrze mi znany zapach. Zauważam, że już tak nie boli.
Tak, też za tobą tęsknię – mówię do zwróconej ku mnie, lekko smutnej twarzy i zasypiam.
A potem przypominam sobie powody, dla których nie wyszło i myślę, że naprawdę nie powinno wyjść. Nawet, jeśli szkoda, że nie wyszło.
Przypominam sobie o fali zawiedzionych miłości wśród moich przyjaciół. Prawie tak, jakbyśmy musieli zbiorowo doświadczyć pewnego stanu, aby można było całe to skomplikowane zagadnienie obejrzeć ze wszystkich stron.
Dziś nie mam już do nikogo o nic pretensji. Nawet do siebie. Pat to jest pat, nie da się go przeskoczyć. Żadne pytania o sens odrzucenia, żadne próby zrozumienia “dlaczego?” nie są więcej potrzebne.
Dlatego.
Dlatego nie wyszło, że nie byłam gotowa na przyjęcie czegoś tak wielkiego, jak miłość i akceptacja siebie. Dlatego zakochałam się z wyrokiem z góry skazującym.
Przypomniało mi się, jak parę dni temu w jakiejś warszawskiej knajpianej toalecie spojrzałam na siebie w lustro i z całym szczerym zachwytem powiedziałam: “Ja cie, laska, ale fajna jesteś! Jasne, że chciałabym kogoś tak fajnego”. A potem zaczęłam się głośno śmiać, bo było to pierwszy raz w całym moim czterdziestoletnim życiu, kiedy przyjęłam siebie całą, taką jaka jestem. I dopiero teraz to wszystko poskładało mi się w pełny obrazek.
Wreszcie poznałam odpowiedź na pytanie, dlaczego moja wielka miłość zawiodła? Dlaczego pokochałam tak mocno, lecz to nie wróciło do mnie na tym samym poziomie?
Bo kochałam w jedną stronę. Bo nie zrobiłam miejsca na miłość do siebie. Bo nie umiałam siebie zaakceptować bezwarunkowo.
Zawsze był jakiś wewnętrzny opór, dążenie do czegoś, wypieranie się kawałka siebie, starania by być kim innym (lepszym) niż jestem. Przede wszystkim, by zadowolić tego, kogo obdarowałam swoją miłością. Dlatego słowa, które trafiały w odpowiedzi na moje bezgraniczne uczucie tak bardzo raniły, odrzucenie tak piekielnie bolało.
Jak można nie kochać siebie?
Jak można tak bardzo ulec komuś, by pozwolić na zabicie siebie w sobie? Na ciąg paranoicznych wyrzeczeń i poświęceń, odmawiania sobie prawa do wszystkiego po kolei? W imię miłości.
To wszystko jest nie tak. W pierwszej kolejności trzeba być sobą i trzeba być pewnym siebie. Co innego pozostaje w życiu, jeśli nie to zaufanie do własnych “bebechów”, do tego głosu w środku głowy, do “krasnoluda” w sercu, który drze się na ciebie: nie rób tego, nie wchodź w to, nie ulegaj temu, tu coś nie gra!?…
Ostatnio spotkałam kogoś, przy kim otwieram się prawie równie bezgranicznie. Przepływ energetyczny, odczuwanie kosmicznej miłości i doświadczanie więzi silniejszych niż ziemskie życie jest taki sam, albo nawet czystszy jak w moim ostatnim związku. Obserwuję siebie w tym, lecz przede wszystkim stawiam pytania o swoje potrzeby osobowe. O to kim jestem, jaka jestem, jak się przejawiam i jak żyję. Jaka płaszczyzna tej podstawowej, ludzkiej komunikacji jest wspólna?
Jeszcze nie wiem, ale wiem już, że jeśli niewystarczająca, to bliska, rodzinna i przyjacielska relacja, utrzymywana latami jest ważniejsza i cenniejsza niż skakanie na główkę w kolejny związek. Nie muszę się na siłę zakochiwać, tylko dlatego, że odczuwam kosmiczną miłość.
Ale to przecież ja ją odczuwam. Ja mam taką zdolność i możliwość. Nie muszę czepiać się jak tonący brzytwy, każdej osoby, przy której przejawia się miłość we mnie. Przeżywać ją można na różne sposoby i na różne sposoby można ją odczuwać. Związek jednak można wybrać uważniej tak, by nie wyzbywać się siebie, swoich własnych potrzeb. Bo jeśli dziś cokolwiek rozumiem ze swojego rozprutego, przeoranego, pękniętego serca to to, że w życiu najważniejsze jest, by nie rezygnować z siebie. Nawet dla drugiej osoby*.
*Mówię tu o uczuciach wyższych, nie mających wiele wspólnego z przyziemnym egoizmem i roszczeniowością.
4 komentarze
Piękne wyzwanie, cenne dla innych, którzy “skoczyli na główkę” i się rozbili z odrzuceniem. Niestety bywa tak, że to kobieta szuka w sobie winy, takie jesteśmy ponoć z natury. Nasz specyficzny altruizm bywa czasem zgubny w obliczu kochania tej innej “planety”, która w tym kosmicznym doświadczeniu niestety wybiła w orbitę .
Powodzenia!
Pozdrawiam, Daria
Tak jest! Właśnie przeglądam swój inny wpis, Związki pozorne, tam jest dobre rozwinięcie tego tematu. Dziękuję i pozdrawiam 🙂
Na tę miłość diabelską źadne rady, źadna mądrość, nie pomoże… czy niestety? Nie. Lepiej próbować do tej tarczy trafić, nawet jak tarcza nie odwzajemnia…Kochać siebie. To podstawa. Wszystkiego. Na pewno będzie się można tej miłości chwycić, gdy inne zawiodą. I nakarmić nią duszę. A najlepiej – tak jak mi się zdarzyło spotkać Tego Nieodwzajemnionego po latach, poźartego zębem czasu i wypłowiałego wewnętrznie .
Oj, oj, nieodwzajemnione niech już tam sobie samo zgaśnie, nie ma co się wypłowieniem pocieszać 😉 Lepiej życzyć, żeby wszyscy byli szczęśliwi 🙂