Kilka luźnych myśli o sztuce, które napisałam na przełomie 2011/2012 r. przy okazji dokumentu o K. Kozyrze w reżyserii Moniki Weychert Waluszko i wystawy w Muzeum Narodowym.
Nigdy chyba nie polubię Kozyry. Przez lata nie umiałam sobie doprecyzować, o co chodzi, teraz jednak – dzięki bardzo zacnemu dokumentowi Casting, czyli jak zinterpretować Katarzynę Kozyrę? autorstwa (uwielbianej przeze mnie) Moniki Weychert sytuacja zaczyna mi się klarować.
O ile wcześniej prace Kozyry odpychały mnie tak po prostu, jako negatywne, szpetne i szalenie egocentryczne, tak teraz znajduję dla nich więcej zrozumienia i akceptacji. Choć nie uznania. Nie jest tajemnicą, że nie znoszę sztuki krytycznej, jak i konceptualnej, jak zresztą całego postmodernizmu – również w literaturze, w filmie i w życiu po prostu… Co zresztą jest osobnym zupełnie tematem.
Przy okazji dokumentu troszkę się pozastanawiałam nad Kozyrą i moim do niej stosunkiem. Doszłam do wniosku, że chodzi po prostu o odmienny punkt widzenia i inne metody radzenia sobie z życiem i jego “zagadnieniami”.
Nie cenię sobie artystycznych wyborów Kozyry, bo urodzona na prawdziwej wsi z brzydotą, śmiercią, czy zabijaniem miałam do czynienia niemal na co dzień, w dodatku jako starsza siostra bardzo chorego, upośledzonego dzieciaka, które wreszcie dosłownie zmarło mi na rękach wiem, że pewnych rzeczy nigdy nie da się oswoić.
Nigdy nie da się oswoić cierpienia kogoś bliskiego, podobnie jak nie da się oswoić śmierci kogoś bliskiego, czy byłoby to zwierzę – czego przykład miałam po uśpieniu swojej długoletniej towarzyszki suki – czy po prostu chronicznie chorego dziecka, czy zniedołężniałej staruszki. Choć być może można oswoić własną chorobę i umieranie – w tym zakresie nie mogę odbierać nikomu jego indywidualnego prawa do własnego wyrazu.
Podobnie nie do końca da się w formie krytycznego konceptu przedstawić problemów kobiet, ich zmagania się z funkcją społeczną, rolą, płcią. Albo może inaczej – da się przedstawić, ale nie da się z tym nic zrobić bez wewnętrznej przemiany. Albo może jeszcze inaczej – nawet jeśli takie działania mogą być wymiernym powodem do zastanowienia, sztuka nie jest/nie powinna być nauką społeczną, analizującą aktualne problemy.
Wiem, wiem. Kto tak powiedział i kiedy i inne bla bla…
Dla mnie jednak sztuka zawsze powinna podążać o krok do przodu przed wszystkimi, albo – jeśli chcecie – krok obok. Powinna stwarzać wartości “dodane”, wartości, które motywują nas do czegoś pięknego, szlachetnego, do wykonania pewnego wysiłku w stronę dobra, nie zaś tylko opisywać świat zastany, skłaniając nas do marazmatycznego tkwienia w miejscu (bo i tak wszystko jest do dupy, a Warhol i jego pustawe nieco gwiazdy nauczyli nas, że przecież o nic nie warto walczyć; pop musi być łatwy i łatwostrawny).
Od tego była, jest i będzie nauka. Wiem, że zakrawa to jakimś nieracjonalnym lub nawet przestarzałym idealizmem, wciąż jednak będę się upierać, że sztuka, literatura piękna, muzyka czy duchowość jako taka, powinny ciągnąć nas w górę, nie w dół. Katarzyna Kozyra zdecydowanie ciągnie w dół.
Choć być może chodzi tylko o to, że nie odpowiada mi osobowość artystyczna jej samej. Zawsze wydawała się mi być w swoim tworzeniu zbyt egocentryczna. Co w sumie jest cechą większości artystów, oczywiście, może zresztą nawet wszystkich ludzi, nie podoba mi się jednak jej styl przejawiania. To nie mój prywatny blues.
Za to dokument jest bardzo fajny, polecam! Może odkryjecie w tej niewątpliwie ważnej artystce swojego pokolenia coś, co was przekona?
Katarzyna Kozyra, Więzy krwi, 1995.