Cały dzień się zastanawiam, czy pisać ten tekst, bo jeszcze chwila i przylgnie do mnie łatka czepialskiej, ale tak sobie myślę, że jak ja tego nie napiszę, to nikt nie napisze i w sumie będzie szkoda.
Instynktownie nie ciągnęło mnie do pojechania na piątą edycję Food Blogger Fest do Warszawy, ale wybrałam się. Raz, że nie byłam na żadnym, dwa, skoro już postanowiłam zostać zawodowym blogerem, postanowiłam się poprzyglądać różnym formatom blogowych imprez, co mieści się w moim pojęciu profesjonalizmu. Bez żadnych oczekiwań, po prostu z otwartą głową. Wśród prowadzących widziałam Małgosię Mintę, którą podczytuję, a wśród prelegentów Giena Mientkiewicza, którego bardzo szanuję za niezwykły wkład w polską gastronomię i wytrwałą pracę u podstaw nad jakością lokalnego produktu, oraz Marysię Przybyszewską, która stażowała w… Nomie. Zaciekawiło mnie też coś, o czym nie słyszałam wcześniej, czyli kulinarne radio jemradio.pl. Normalnie taki program powinien wystarczyć, żeby nie bolało, na wszelki wypadek jednak umówiłam na ten weekend parę dodatkowych spotkań.
I dobrze, bo nie lubię być człowiekiem sfrustrowanym marnowaniem czasu. A Food Blogger Fest V to z wielu względów niewypał, żeby nie powiedzieć organizacyjne nieporozumienie.
Postaram się być konstruktywna w swojej krytyce i z góry przepraszam organizatorów za wiaderko lodu na głowy, ale bardzo dawno nie uczestniczyłam w tak niejakościowej, niedookreślonej, byle jakiej imprezie.
Bo nie była to impreza prestiżowa, jak gromadzące śmietankę blogosfery Blog Forum Gdańsk. Nie była to impreza imprezowa, jak cudownie przyjemna Blogowigilia. Nie była to też impreza edukacyjna, jak rozmaite formy Blog Experts czy mniejsze OchMyBlogi (za dwa tygodnie będę po raz pierwszy na See Bloggers). To nie była również impreza warsztatowa, na której ludzie, z założenia coś potrafiący mogliby się solidnie podszkolić. To, kurcze pieczone, nie był nawet blogerski piknik, na którym nie musi się nic, bo po prostu jest miło i towarzysko.
To były zwykłe flaki z olejem, choć mój znajomy twierdzi, że jako promotorka świadomego trawożerstwa powinnam wynaleźć jakiś wege odpowiednik tego określenia…
Co poszło nie tak? Po kolei właściwie wszystko. Przede wszystkim bardzo niejasna i niedoprecyzowana formuła i poziom wystąpień. Jedne opowiadały o produkcie (Mientkiewicz), inne były własnymi prezentacjami (Karus-Wysocka), jeszcze inne prezentowały narzędzia pracy w internecie lecz bez instrukcji obsługi (Brand24 – z czym się ciebie je?), kolejne były formą reklamy (Wedel), a jeszcze inne zmieniały się w wywiad (Przybyszewska).
Z jednej strony może to wyglądać dobrze, bo jest różnorodność, ale między dopełniającą się różnorodnością tematyczną, a jej kompletną rozbieżnością jest spora różnica, właśnie ta, która decyduje o jakości konferencyjnych spotkań.
Tutaj zabrakło pomyślunku, klamry, jakiegoś wspólnego akcentu czy bodaj kierunku. Spotkanie o wszystkim to najczęściej jest spotkanie o niczym.
Zabrakło też czasu dla poszczególnych prelekcji. 20-30 minut w przypadku omawiania tak zniuansowanego i precyzyjnego zagadnienia, jakim jest kuchnia, produkt, jego jakość i wykorzystanie jest tak mało, jak na ugotowanie wykwintnego obiadu w pół godziny – akurat można nastawić wodę i obrać warzywa, z których nawet nie bardzo da się wyczuć aromat potrawy. A o jedzeniu trzeba rozmawiać i to rozmawiać długo, anegdotycznie, najlepiej z degustacją, a jeśli nie, to z całą pewnością nie w pośpiechu!
Proszę państwa, to nie Fast Food i nie zupa z torebki!
Bo jeśli już ma być szybko i sucho to na konkretach, przy garach, z warsztatem – tak, tak, rach, ciach, jedziemy, bo się spali lub rozgotuje…
Jaki to sens zapraszać tak utalentowanych bajarzy jak Mientkiewicz czy Loroch i kazać im schodzić po 20 minutach? Przecież jeszcze nawet nie zaczęli się rozkręcać. Zmarnowany potencjał ludzi, którzy potrafią inspirować. “W kuluarach, w kuluarach”…
Ale w kuluarach, czyli w holu głównym imprezy tam, gdzie stały stoły z poczęstunkiem też wcale nie było żadnej atmosfery do rozmowy. Raz, że głośniki i transmisja na żywo z sali obok – nie wiadomo w jakim celu puszczana – zagłuszała rozmowy, dwa, że właśnie na tej sali najbardziej rzucał się w oczy zerowy entuzjazm uczestników tej anty-konferencji, której się pomyliły nieprecyzyjne cele.
Tylko, że program “konferencji” mogłabym jeszcze przeżyć. Byłabym bardzo wyrozumiała, bo “mądrej głowie dość po słowie”; kto był uważny, wyłapał sygnały, gdzie warto szukać, kogo czytać, z kim się zapoznawać. Wystarczyło zanotować nazwisko czy portal i w domu zacząć edukację. Niech by było, że jest lekko.
Była jednak rzecz, którą organizatorzy powinni wyjaśnić: o co chodziło z tym kateringiem w bemarach? Kto go robił? I dlaczego obraził nasze podniebienia i obciążył żołądki niestrawnością?
Żeby nawet ziemniaki były z jakiejś pastewnej odmiany kompletnie rozgotowane? Tego momentu w ogóle nie rozumiem.
Przecież wielkie stoisko Wedla z górą całkiem znośnych czekoladek, rogali, kawą, którą szło wypić, świetną zabawą w malowanie czekolady robiło wystarczająco apetyczny klimat. Dla przeciwwagi nieduże, ale bardzo użyteczne stoisko Kujawskiego, który swoje rafinowane oleje postanowił zareklamować przy pomocy sałatek z zaskakująco smacznych jak na tę porę roku warzyw, ozdobionych bakaliami z Baklandu karmiło w miarę przyzwoicie. Z głodu nikt by nie padł. Można nawet było udawać, że się jest na diecie, a ta rozmazana w kącikach ust czekolada to czysty przypadek. Do tego nieduże lecz bardzo sympatycznie obsługiwane stoisko z cydrami Green Mill, serwujące ciekawe grzańce z cydrów (warto ten pomysł zapamiętać) i galaretkę jabłkową na cydrze. Naprawdę było wystarczająco przyzwoicie jak na tego typu imprezę, lecz na koniec…
Nie mam pojęcia co się tam stało, ale do tej pory jest mi bardzo przykro i jakoś tak aż smutno. Jak się zaprasza blogerów kulinarnych, to może lepiej nie traktować ich jak bandę wygłodniałych studentów, która za darmo zeżre nawet (…). Czy nie lepiej było zostać przy Wedlu, Kujawskim i Green Millu niż serwować to coś na ciepło, co zwyczajnie było wstrętne? Przecież lepiej dać mniej jedzenia dobrej jakości, niż dużo byle czego. O wiele przyjemniej gada się przy sałatkach i czekoladkach niż przy ciężkiej, rozgotowanej, niedoprawionej karmie dla wojska albo pensjonariuszy zakładów karnych…
Inna kwestia, która mnie nurtuje – dlaczego blogerzy kulinarni się na takie jedzenie w większości godzili?
Ogółem miałam dziwaczne odczucie, że uczestniczę w podrzędnej imprezie bez ambicji, dedykowanej Polsce B, gdzie chodzi nie o to, by działo się dobrze, lecz by w ogóle się działo. Patrzenie na te 200 znudzonych twarzy blogerek i blogerów kulinarnych, snujących się bez celu po korytarzach, lub zasiadających przy zarzuconych śmieciami stołach było lekko przygnębiające. “My tu jesteśmy dla towarzystwa, my tu jesteśmy, żeby się spotkać. Nie oczekujemy niczego po wykładach” – tak słyszałam prawie od każdej zapytanej osoby.
Naprawdę?
Naprawdę mamy jeździć na takie imprezy nie oczekując niczego? No ale że bo dlaczego? Nie wystarczy, że większość kulinarnych zasuwa na swoich blogach za darmo, albo za żałosne “honory”, to jeszcze powinni nie oczekiwać niczego po imprezie, która mogłaby stać się świętem dla tej grupy internetowej społeczności?
Naprawdę mamy nie chcieć wycisnąć ostatnich soków wiedzy z wyjadaczy kulinarnych, jak Gieno czy Loroch czy inni, którzy zamiast na 20 minut mogliby być zapraszani na solidne półtora – dwie godziny? Mamy tłuc się przez pół Polski, żeby dostać rozstrojenia żołądka i kuniać z nudów przy stołach po tym, jak już pogadaliśmy ze znajomymi? Czy musimy spotykać swoich blogowych przyjaciół i kolegów na nieudanych imprezach kulinarnych, zamiast po prostu się spotkać w dobrej knajpie?
No nie. Moi drodzy, we mnie zgody na coś takiego nie ma.
I wcale nie chodzi o to, żeby się blogerom w czterech literach przewracało od żądań i roszczeń. Chodzi tylko o to, że sensem takich imprez zawsze i wszędzie powinna być jakaś wartość dodana – edukacja, warsztat, spotkanie z mistrzem, szlifowanie umiejętności albo przynajmniej solidna wymiana doświadczeń z kolegami. Nie nuda i zatrucie pokarmowe.
Choć po tym wszystkim, co napisałam i tak mam jeszcze jedną, najsmutniejszą obserwację.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, że impreza kulinarna może nie mieć ikry. Że może nie wynikać z pasji, bez której w ogóle nie sposób sobie wyobrazić kuchni! Że może być emocjonalnie obojętna. Że może nie motywować i nie inspirować.
Gdyby nie słodycze od Wedla, grzańce cydrowe od Green Milla i duże stoisko z pięknymi książkami kulinarnymi, które budowały jaki taki nastrój, w ogóle nie byłoby o czym gadać. Gdybym nie spotkała blogowych przyjaciół i znajomych, gdybym nie miała planu B na ten weekend, byłby to mój najsmutniejszy weekend od nie wiem kiedy. Mnie takie byle jakie rzeczy po prostu przygnębiają w duszy.
A przecież Food Blogger Fest jest – uważam – bardzo potrzebny! Jest wręcz konieczny i w zupełnie prosty sposób mógłby stać się znakomitą imprezą kulinarną, eksplozją inspiracji i wymiany, której efekty powinny wpływać na kształt i dalszy rozwój kulinarnej blogosfery, a tym samym trafiać pod strzechy.
Potencjał, jaki drzemie w tego typu spotkaniach tutaj został karygodnie zmarnowany i konieczne jest jego przeformatowanie w przyszłości. Przecież to się opłaci nawet sponsorom. Przecież jak już coś robimy, róbmy to po to, żeby była jakaś trwalsza, wymierna korzyść, inaczej po co marnować czas i pieniądze?
Jest tyle ważnych i wspaniałych osobowości w świecie kulinariów, które – jestem pewna – zgodziłyby się na podzielenie swoim doświadczeniem i umiejętnościami,p przekazać swoje szersze, nowocześniejsze, mądrzejsze spojrzenia na gotowanie tak, by za pomocą blogerów wpłynąć na świadomość konsumencką i kulinarną w naszym społeczeństwie. Dlaczego z tego nie skorzystać? Przecież to jest tak bardzo potrzebne, konieczne wręcz. I wcale nie trzeba jakichś cudów na kiju, ani morza pieniędzy – trzeba tylko głowy na karku, poczucia odpowiedzialności i wyczucia jakości. Jakiejś minimalnej chęci wyjścia poza przeciętny poziom szarej codzienności.
W kuchni tworzymy z pasji – nie pozwólmy więc zabijać jej marnowaniem zasobów, sił i energii. To w końcu nieekologiczne…
Blogerze kulinarny, nie zgadzaj się na niesmaczne jedzenie i na byle jakie zjazdy. Bądź zawsze głodny wiedzy i nie pozwól, by ktoś zgasił twój wewnętrzny ogień. To nie jest ani sprawiedliwe, ani dobre, ani nic nie wnosi dla świata. Pamiętaj tylko przy okazji o pokorze wobec większego od siebie świata kulinarnego…