Bhutańskie kino, Miód dla dakini, recenzja

written by Renata Rusnak 25 lutego 2018

Z okazji Festiwalu Pięciu Smaków do Polski zawitało bhutańskie kino (link), a kto czytał moją powieść, ten wie, że jej akcja toczy się właśnie w Bhutanie. Jasne było, że się wybiorę, szczególnie że polska premiera przypadła na dzień po moich urodzinach! W Krakowie grają go w Kice, niedużym offowym kinie, w którym jest salka na 12 miejsc z wygodnymi pufami zamiast siedzeń. Można wziąć w bufecie kawę, domowe ciastko, kraftowe piwo, albo węgierskie wino i zasiąść z przyjaciółmi. Bilet – 15 zł. Tak też uczyniliśmy, i był to naprawdę świetny pomysł na spędzenie czasu w gronie przyjaciół, którym chce się pogadać i podzielić wrażeniami.

Miód dla dakini to film, który można nazwać baśniowym kryminałem. Pod tym względem dość fajnie współgra z fabułą mojej powieści, Sto siedemdziesiąta pierwsza podróż Bazylii von Wilchek.

[książka] [adekwatny fragment] [recenzja]

Okazało się, że jest to całkiem interesujące kino azjatyckie dla fanów pięknych widoków, powolnej akcji, nieopatrzonej scenerii i symboliki, którą rozumie się tylko do pewnego stopnia. Jednym słowem, dla każdego, kto lubi oglądać rzeczy, których nie zna, spoza swojego kulturowego kręgu.


Po projekcji wszyscy jak jeden mąż uznaliśmy, że film mimo swoich niedociągnięć, oferował pewną magię, która “została pod powiekami”. Fabuła wydawała się prosta, choć w pewnym momencie trochę się pogubiliśmy. Coś z cyklu “zabili go ale się oświecił, w dodatku to była ona, ale nie ta, co ją ze skały spychali”.

Ktoś zgłasza na policję zniknięcie przeoryszy klasztoru, zrzucając winę na piękną Choden – nieznajomą, która niedawno zamieszkała w klasztorze. We wsi Choden nie jest lubiana – nazywa się ją czarownicą i obwinia o wszystko, łącznie z przysłowiowym kiszeniem mleka.

Refleksja nasuwa się sama – jak to możliwe, żeby we wszystkich kulturach i stronach świata, młode, niezależne i piękne kobiety zawsze wzbudzały te same uczucia – zazdrości, zawiści, niepokoju, a przede wszystkim były obwiniane o czary? Wzorzec stary jak świat, pytanie tylko, dlaczego mit czarownicy jest tak uniwersalny?

Detektyw Kinley [kinle], który podąża za Choden, usiłując znaleźć dowody jej zbrodni, jest spokojnym, zrównoważonym (nieco nudnym i mrukliwym) strażnikiem porządku. Można dodać, że pod względem przenikliwości, Sherlockiem Holmesem zdecydowanie nie jest. Ale idzie za mało mówiącą (a i to metaforami) Choden, i dużo rozmyśla. Robi to jednak w ciszy, oszczędnie grając skąpą mimiką.

Bhutańskie kino, miód dla dakini

Dechen Roder, Miód dla dakini (Honeygiver Among the Dogs), Bhutan, 2017.

Bardzo długie (za długie) i częste (zbyt częste) zbliżenia na jego twarz, irytują, ale jednocześnie powodują, że sami wsiąkamy w lekko hipnotyczny stan i otumanieni jak detektyw Kinley, suniemy za zwiewną postacią Choden. Za kobietą, którą od pierwszego do ostatniego kadru przesiąka cały obraz, łącznie z niepokojącymi snami Kinley.

Zdarzenia, których nie ma zbyt wiele i nie do końca są jasne, nie mają większego znaczenia. Znaczenie ma tylko to, że dobro wygrywa, a zło zostaje ukarane, choć na skromną miarę zwykłych ludzi. Uniwersalne przesłanie filmu jest w pełni zgodne z oficjalną filozofią Królestwa Bhutanu.

Opiera się ona na czterech filarach – dobrych rządach i moralności władzy (tu zwykły policjant może powiedzieć niemoralnemu przełożonemu, żeby się wyniósł ze stanowiska), kultywowaniu dziedzictwa (ubiór, tradycja), zrównoważonym rozwoju oraz ochronie środowiska (wątek walki o klasztorne ziemie, zasobne w minerały).

Trochę propaganda, a trochę baśń o ideałach. I tak, jak w dobrej baśni, zostajemy wciągnięci w coś, czego nie do końca rozumiemy, a co snuje się za nami dokładnie tak, jak Kinley po bhutańskiej dżungli i egzotycznych uliczkach Thimphu. Tym bardziej, że w nastroju film zachowuje sporo wdzięku i jest niezwykle urokliwy.

To w końcu święta czy wiedźma?

To, co moim zdaniem wyróżnia obraz bhutańskiej reżyserki Dechen Roder, to interesujący wątek dakini – oświeconej kobiety, chyba pierwszej w historii kina. Do tej pory nie spotkałam żadnej oświeconej joginki czy mniszki w kinie wschodnim, o zachodnio-chrześcijańskim nie wspominając. Były tylko dziewice, męczennice, ewentualnie wniebowstąpione. Czytałam, że w buddyzmie bhutańskim stosuje się równouprawnienie, może więc i pięćsetletnia legenda o oświeconej dakini jest w Bhutanie czymś normalnym, może to nie przejaw feminizmu reżyserki? Bhutańskie kino w tym mnie zaskoczyło. Jeśli ktoś zna film o oświeconej kobiecie, to proszę, niech koniecznie da znać.

Bhutańskie kino, miód dla dakini

Magiczne bhutańskie kino

Przepięknie zresztą miesza się tu wątek oświeconej kobiety z czarownicą – wieśniacy obrzucają ją kamieniami, podczas gdy ona medytuje, i dopiero mała dziewczynka (jak piękna kontynuacja kobiecej mądrości), przynosi mniszce miód. Gdyby w tej samej wsi pojawiał się oświecony facet, który usiadałby na środku i medytował, to choćby i źródło wyschło i bydło padło i niemowlęta poumierały, nikt by na niego ręki nie podniósł. Zaraz znieśliby mu jadło i dary i prosili o to, by jego mądrość i świętość przebłagały bogów… Czy to chodzi o moce kobiece, których się świat jednak boi? Dlaczego?

Dlaczego oświecona kobieta to wroga czarownica, a oświecony mężczyzna to święty mędrzec?

Oglądając film, nie da się uciec od poczucia, że wysokogórska, wiejska ludność Bhutanu stoi na dość prymitywnym poziomie, szczególnie w sferze wierzeń. Bardzo mi się od razu przypomniał krótki film dokumentalny, kręcony w 1956 roku w sąsiedniej wsi, w której się urodziłam. Gorąco polecam, jest bardzo interesujący. Skalna ziemia

Bhutańskie kino

Dobrze jest zobaczyć to zdumiewające pod wieloma względami królestwo, którego prawie nie widać gdzie indziej (ostatnio najłatwiej znaleźć na Instagramie). W kinie zdjęcia z Bhutanu są w filmach Khyentse Norbu Puchar Himalajów i Podróżnicy i magowie – co też jest niesamowite, bo Dzongsar Jamyang Khyentse Norbu jest bhutańskim rinpoche, czyli czymś na kształt naszego biskupa! (I to on jest imiennikiem rinpocze Dzongsara Drukpy z mojej powieści, a pomysł na Tashiego zaczerpnęłam z jego Pucharu Himalajów). Również część zdjęć do Małego Buddy Bertolucciego kręcona była w Bhutanie, w Paro).

Koniec końców, nawet bez brania poprawki na to, że Miód dla dakini został wyprodukowany w kraju, który swoją kinematografię rozwija od bardzo niedawna, głównie w kierunku popularnego w tamtej części świata Bollywoodu i łatwych komedii romantycznych, film mogę polecić z czystym sumieniem. Mimo iż jest dla miłośników kina w rytmie więcej niż slow, warto go obejrzeć, dla samych bodaj krajobrazów. Czekam na kolejne produkcje z tamtego kręgu kulturowego i mocno trzymam kciuki za bhutańskie kino.

[moja powieść] [adekwatny fragment] [recenzja]

Może Cię zainteresować

Napisz komentarz