W trzeciej klasie liceum, czyli jakieś 20 lat temu, dostałam od swojej ówczesnej przyjaciółki na śmierć i życie, z którą wspólnie wagarowałam, pochłaniając tony książek, Łuk Triumfalny Remarqua. Nigdy go nie otworzyłam. Co parę lat przy odkurzaniu biblioteki, przekładałam go z ręki do ręki, ale nigdy nie przeczytałam bodaj jednej litery, a potem pożyczyłam komuś i Remarque znikł.
Będzie rok temu z okładem, siedziałam w Litera Cafe w Łodzi, patrząc m.in. na coś Remarqua. Jak zawsze zaczęłam opytywać najlepszą księgarzową świata, świętą Beatę od Książek, co poczytać, i ten Remarque gdzieś tam się przewinął w tle. I naturalnie poszedł w zapomnienie.
Niedługo potem zdarzyło się tak, że spacerowałam po Hali Targowej w towarzystwie artystki, dyzajnerki i graficzki hiszpańskiej Pilar Rojo, w poszukiwaniu drewnianych gadżetów na pchlim targu, kiedy pomiędzy dziesiątkiem nieznanych, nikomu niepotrzebnych i przez nikogo nie czytanych wydawnictw, leżało całkiem ordynarne wydanie Łuku z 1990 r., najpewniej już nieistniejącego kieleckiego wydawnictwa Jopa.
Schyliłam się po nie bez namysłu, wyjęłam należne 3 złote, które podałam beznamiętnej pani, książkę upychając do plecaka, a potem odstawiając na stos “do przeczytania” przy łóżku. Któregoś dnia zmieniły mi się plany – nie było nic konkretnego do roboty, a pogoda za oknem zrobiła się iście bura. Wystarczająco bura, by sięgnąć po pożółkłe kartki taniego wydawnictwa z tanią prostą okładką, które zaczynało się od listopada, nocy, zmęczenia, deszczu i przypadkowego spotkania.
A dalej spotkałam – piękne literki, interesujące, głębokie i trafne obserwacje, szybką, choć spokojną akcję, piękne zdania, piękny styl, wszystko jak trzeba, by nasycić wyobraźnię, pobudzić intelekt i wypełnić potrzebę estetycznych doznań.
Piękne zdania zawsze są estetyczne, potrafią zaspokoić ten głód, którego nie zalepi żadna pobieżna, byle jak sklecona informacja z prasy, fejsbuka, najnowszej, niedbałej literatury, zdań pisanych przez – w większości – i gramatycznych i intelektualnych grafomanów…
Oraz to, co zawsze czcić będę – Dobry Przekład.
Nigdy nie przestanę kochać naszej starej komunistycznej szkoły translatorskiej i tej pieczołowitości, z jaką podchodziła do słowa pisanego… Nie żeby dziś brakowało znakomitych, świetnie wykształconych tłumaczy, oj nie. Tylko jakoś sięgając po starą książkę mam pewność, że tłumaczenie było co najmniej przystojne, sięgając zaś po współczesne wydawnictwa, zawsze zastanawiam się, czy to ten sławny w świecie pisarz tak kulawo pisze, czy to wydawca oszczędził na Tłumaczu i zlecił chałturnikowi robotę za grosze…
Łuk Triumfalny w tłumaczeniu Wandy Melcer czyta się znakomicie! Choć dla współczesnych analfabetów stylistycznych i językowych prawdziwa sztuka pisana może być nie lada wyzwaniem, trudnym do przebrnięcia…
Piękne słowa, wyszukany styl, metakontekst, podtekst, wielopoziomowość dzisiejszym zjadaczom obrazków mogą sprawiać prawdziwe problemy ze zrozumieniem. Nie mówiąc już o delektowaniu się prawdziwą ucztą słowną, przeżyciu zmysłowym czy wręcz erotycznym uniesieniu, jakiego doznaje się czytając prawdziwie piękną literaturę, zdolną do zapłodnienia umysłu poszerzoną percepcją świata. (Jaki procent czytających obrazkami zrozumiał, co napisałam literkami w tym akapicie?).
A nawiązując do obrazków – naturalnie bardzo głupim pomysłem jest oglądanie ekranizacji PODCZAS czytania książki.
Wersję Milestona z ’48 dooglądałam do połowy w pewnych mękach – czytając książkę tak dobrze wyobrażam sobie kawał supernowoczesnego, aktualnego kina, z ponadczasowymi problemami uchodźców i nielegalnych imigrantów, ze znakomitymi, ironicznymi dialogami, napięciem, akcją, psychologiczną głębią, że melodramatyczny romans wojenny, z pompatyczną i wiecznie lekko nadętą grą, skądinąd dobrej Ingrid Bergman, Boyerem, grającym Ravica niemal bezpłciowo i – co niewybaczalne – z fantastycznym drugoplanowym bohaterem Morozowem, sprowadzonym w filmie do roli dobrodusznego Dziadka Mroza, dziś boli do szpiku kości… Nawet, jeśli podchodzę do niego czysto badawczo i rozumiem, że trzy lata po wojnie inny film powstać nie mógł.
Wersję z ’84 z Hopkinsem i przynajmniej pociągającą Lesley-Anne Down ogląda się znacznie lepiej. Dooglądałam do 3/4. Hopkins daje radę, gra energicznie, żywo, emocjonalnie, prędzej go sobie wyobrażam jako Ravica, niż przestarzałej już urody Boyera, wciąż jednak uważam, że Łuk powinien zostać przerobiony na całkowicie współczesny obraz. I że świetnie by się obronił.
Swoją drogą – czy nie na tym polega genialność dzieła, że nie starzeje się, że niesie wartości na tyle uniwersalne, żeby dało się je odczytywać w dowolnym momencie historii? Dobra literatura to ma do siebie, że z czasem dojrzewa jeszcze bardziej. Nie ważne okoliczności – ważne są problemy jakie porusza. Gdyby przenieść akcję do współczesności, mógłby powstać bardzo mocny film.