Jakiś czas temu złapałam do poczytania w drodze do Berlina Revolutionary Road Yatesa (po polsku Droga do szczęścia), jako że kocham film, a książka, jak słyszałam, jest jeszcze lepsza. Lecz czytam i oczom nie wierzę – ależ mało porywający gniot! Mówię do Tor Eysteina, że kiszka, a on że to jedna z jego ulubionych pozycji, do której napisał długą i pochwalną recenzję. Czytam więc uważniej, już nie w pociągu i zaczynam się niepokoić; coś mi tu nie gra. Przyglądam się, zaczynam widzieć angielskie kalki, sztywną jak kołek w zadku strukturę języka, całkiem fałszywe tony, wygładzoną poprawność gramatyczną. W kłótniach z rękoczynami: :bardzo cię proszę, laleczko”…
W Berlinie biorę od Tora z półki amerykański oryginał – swoboda, kolokwialność, płynność, giętkość, zero pretensjonalności. Co jest, kurka? Otwieram przekład, porównuję, zdanie do zdania, no cóż…
Strona wystarczyła, żeby mnie naprawdę wkurzyć.
Dlaczego? Dlaczego, ja się pytam? Dlaczego nam to robicie, nieudolni “tłumacze”? Dlaczego wydawcy wydajecie jakąkolwiek szmirowatą przekładaninę, byleby tylko zarobić na promocji udanego filmu? Dlaczego tak bardzo nie chce wam się zapłacić za dobry przekład dobremu tłumaczowi, tylko utrzymujecie te cholerne stawki, poniżej pewnej godności osobistej, które byle kto i tak łyknie, bo w końcu co ma do stracenia? Że o skąpieniu na dobrych redaktorów nie wspomnę!
Dlaczego nikt już nie dba o język, o pieszczenie się ze słowem, z formą, o złapanie odpowiedniego klimatu, wywarcie przekładem wrażenia, adekwatnego do oryginału? Dlaczego tak często muszę czytać tak denne przekłady, że w końcu w ogóle nie chce mi się czytać? Literatura piękna? Ależ ona już od dawna nie jest wydawana w naszym kraju, w naszym języku. Tak wielu książek nie chce się czytać, że to wprost żałosne.
Pamiętam wielkie dyskusje sprzed jakichś dziesięciu lat na temat tego, że zawód redaktor książkowy jest na wymarciu, bo wydawnictwa tną koszty i nie płacą za dobrą redakcję. Teraz chyba trzeba by zacząć się zastanawiać, czy zawód tłumacz literacki również nie jest na wymarciu? Wydaje się, że powoli zaczyna być zastępowany ludzką wersją translatora Google…
W tym miejscu oddaję hołd tym spośród wielkich tłumaczy literackich, którym wciąż jeszcze się chce! Mnie się już nie chce, nie za takie pieniądze.
Pamiętam fascynującą rozmowę ze sprzedawcą książek z przejścia pod dworcem w Krakowie. Pasjonat fantastyki. To co powiedział, całkiem prosty gość, żaden specjalista, zwyczajnie tylko uważny czytelnik, bardzo dobrze oddaje stan rzeczy – najważniejsze pozycje światowej fantastyki zostały przełożone do lat 90. Tłumaczyli je wielcy pasjonaci i specjaliści, którzy się znali na problematyce (miał na uwadze fantastykę naukową, naukę), którym się chciało. Którzy doskonale operowali swoim językiem ojczystym. A przecież przekład na tym polega – na perfekcyjnej znajomości własnego języka we wszystkich jego odmianach, stylach i gwarach! Gdzie te współczesne kołki uczą się swojej mowy? Chyba nie w szkole…
Mimo znienawidzonego przekładu i przedzierania się przez te wszystkie, “Och, dziecinko, posłuchaj” i “Cóż, to cholernie niegrzeczne”, rzucane w trakcie burzliwych, pełnych złych emocji i wyzwisk kłótni, mimo nie radzenia sobie z sennością podczas czytania do obrzydzenia jednolitego stylu mówienia wszystkich diametralnie od siebie różnych postaci, dobrnęłam z Revolutionary Road do końca. Oj, było warto! Książka wywarła na mnie ogromne wrażenie swoją przenikliwością i trafnymi obserwacjami.
Zarówno Frank, jak i April (podobnie, jak pozostałe postaci drugoplanowe) są bardzo złożeni i interesujący – na zmianę to wzbudzają sympatię, to kompletną antypatię, wywołaną swoim skrajnym (ludzkim?) egoizmem. Frank w związku wydaje się dojrzewać, przechodzić przez kolejne stadia rozwoju (“W łóżku kochali się rozsądnie, umiarkowanie, dojrzale. Zanim zasnął, powiedział: posłuchaj, wszystko będzie dobrze”). Od kompletnego buntu przeciw społeczeństwu, normom, ojcu i jego nudnej pracy, po odnalezienie pewnych wartości w tym co na co dzień robi, pogodzenie się i akceptację. April zaś, przed ostateczną decyzją odnośnie kolejnej ciąży, uprzytamnia sobie wreszcie, że życie mija jej na kłamstwie, dostosowywaniu się (zupełnie wbrew przyjmowanym i silnie manifestowanym pozom) do standardów życia, które nigdy nie były jej (pewnie z uwagi na artystycznych, wiecznie nieobecnych rodziców). Dom, rodzina, dzieci – z żadną z tych rzeczy tak naprawdę nigdy nie potrafiła się zmierzyć, choć utknęła w nich na dobre.
Mocno daje do myślenia to, jak oboje usilnie dokładają starań do tego, by osiągnąć porozumienie w związku, by go zachować, by utrzymać rodzinę. Szczególnie wszystkie zabiegi Franka, mające na celu utrzymanie ciąży April i odwiedzenie jej od pomysłu wyjazdu do Europy, wszystkie te myśli, które tłuką mu się po głowie, a pomimo których i tak ponieśli ogromną życiową porażkę. Bardzo daje się to przełożyć na jakieś tam osobiste doświadczenia, szukanie, bieganie za celem, którego tak naprawdę nikt z nas ostatecznie nie zna – zarówno w związku, jak i w życiu.
Najbardziej intrygujące było śledzenie koła, jakie bohaterowie zatoczyli pomiędzy pierwszą a ostatnią stroną książki. Takie przejście się po czymś z tych wydumanych młodzieńczych fantazji, które wszyscy w sobie nosimy, a które z czasem umykają, zastąpione tzw. dojrzałością. Po znanej do bólu wiecznej pogoni za innym sobą, lepszym, wartościowszym, bardziej błyskotliwym, niż się uważa, że się jest. Koło po szukaniu innego życia, wszędzie tam, gdzie nas nie ma. A jednocześnie to bolesne, żałosne, przyziemne wrastanie w grunt, który mamy zaraz pod nogami, jedyną stabilność, której mimo najskrytszych i najdzikszych marzeń o ucieczce, usiłujemy się utrzymać za wszelką cenę. Trzecia część książki z psychologicznego punktu widzenia jest po prostu znakomita. Zero ściemy. Wstrząsająco brutalny i trafny portret człowieka z aspiracjami do bycia kimś więcej, kim się jednak nigdy nie stajemy, bo zwyczajnie uginamy się pod ciężarem codzienności.
Odnoszę wrażenie, że powinnam przeczytać to niewątpliwe dzieło ponownie, może już w oryginale. A może któregoś dnia doczekam się porządnego przetłumaczenia? Jestem pewna, że wiele rzeczy mi umknęło, a na zbyt wiele nie zwróciłam uwagi z powodu ogromnie sztywnego, nie plastycznego, nie literackiego języka. Wszystko to, co pomiędzy. Już bardzo dawno nie chciało mi się czytać książki od nowa, zaraz po jej skończeniu, zwłaszcza tak źle “przepisanej”…
Tymczasem po raz drugi wrzuciłam film. Ciekawy, wstrząsnął mną podobnie jak za pierwszym razem. Siłą rzeczy zbladł przy książce, ale nadal daje radę. W dodatku lepiej go zrozumiałam.
Natomiast po lekturze, w filmie wynikło pewne nieporozumienie z April – twardzielka Kate zagrała ją trochę zbyt romantycznie. W książce April jest dość egocentryczną pindą, która praktycznie nigdy nie wzbudza sympatii, aż do ostatniego rozdziału, w którym zaczyna się ją trochę lepiej rozumieć. Postaci drugoplanowe, wiadomo, też ogromnie tracą w filmie na znaczeniu, zaś fabuła poza pewnym wprowadzeniem z początków skupia się na trzeciej, ostatniej części książki. Myślę, że to całkiem dobra adaptacja, aczkolwiek nie mam pewności, czy Winslet to był strzał w dziesiątkę, niezależnie od tego, jak bardzo ją lubię. O ile podczas czytania nie byłam sobie w stanie wyobrazić Franka Weelera inaczej niż z pucatą buzią Leosia DiCapria, tak April kojarzyła mi się zupełnie inaczej.
A już tak całkiem poza nawiasem, ciągle odnoszę wrażenie, że coś tu umyka mojej interpretacji. Może faktycznie trzeba czytać po raz kolejny? A może trzeba jeszcze chwilę dłużej pożyć, żeby zauważyć kolejną perspektywę?…