Mogłabym wymienić milion powodów, dla których uwielbiam Mad Men, jeden jednak pozostanie najważniejszy – ten film to 100% intelektualnej rozrywki – czystej, stymulującej i wizualnie wysmakowanej. Siódmy, podobno ostatni sezon doszedł do półmetka; na finisz przyjdzie poczekać do jesieni.
Strasznie mi szkoda, że mam tak mało czasu w życiu, że nie mogę sobie pozwolić na włączenie serii od początku – przypuszczalnie bawiłabym się jeszcze lepiej, jednak 7 sezonów po 13 odcinków to jakieś 75 godzin oglądania non stop. 3 doby z kawałkiem. Takie rzeczy robi się chyba na emeryturze, może więc wtedy, tymczasem jednak muszę polegać na tym, co zostało w mojej pamięci i liczyć na więcej nowych, równie interesujących serii.
Na emeryturę zresztą wybieram się nie tylko z Mad Menami, również z Battlestar Galactica, Top of the Lake, Damages, Deadwood, Carnivale, Game of Thrones, Downtown Abbey. House, choć ten z absolutnie innych powodów niż powyższe. Peaky Blinders i House of Cards, jeśli będą się równie doskonale rozwijać, co się zaczęły. Może kilka jeszcze rozważę, a i coś nowego na pewno wskoczy.
Jeśli mi życia starczy, bo szczerze to nie wiem, ile na tej emeryturze wytrzymam…
Mad Men piękne jest w smaczkach, w obrazkach, w tym, że każe myśleć, zbierać wiedzę do kupy, rozumieć, porównywać. Im szerszy ma się kontekst kulturowo-społeczno-polityczny, tym więcej da się dla siebie wyciągnąć.
Dlatego tak lubię wiedzieć – im więcej wiem, tym oczywiście wiem mniej, ale też tym więcej rozumiem i mam szansę na głębsze doznanie, odczuwanie świata i ludzi.
Zaczyna się od takich drobiazgów, jak ubrania, otoczenie, wnętrza – nie mam pojęcia czy prawdziwe, czy podrasowane – nasze lata 60 przecież wyglądały inaczej, choć znam je tylko ze zdjęć i czarno-białej TV. Rzeczywistość też zapewne wyglądała inaczej wśród wyższej, naprawdę zamożnej klasy, której u nas wtedy po prostu nie było.
Przychodzi mi tu na myśl film Communion z 1998, w stylistyce tamtych lat, która u nas pozostawiła masę tandety, a na tym obrazie w całości broni się jakością.
Piękno tkanin, bogactwo kolorów, nasycenie przy jednoczesnej elegancji i klasie – umm, lubię ten styl i nie mam pojęcia, dlaczego nie przyszło mi się w nim urodzić. Choć jak dziś pomyślę, jak piękne sukienki moja mama posiadała w swojej szafie od ojca, który pracował jakiś czas w Stanach, to nie jestem w stanie odżałować, że pozwoliłam im przepaść… Pięćdziesiąt lat nie miały znaczenia, a dziś byłyby jak znalazł i to dosłownie 🙂
Co dalej?
Uwielbiam każdą jedną postać z serii, nawet jeśli jej nienawidzę i z całego serca życzę bankructwa.
Plejada postaci pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych tworzy tak ciekawie i gęsto utkany kobierzec, że prawie niczego w nim nie brakuje. Tak jak różne są postaci, tak różne ich losy i koleje, a przede wszystkim wybory – każdy z nich podejmuje konkretne decyzje i potem swoją drogą z większą lub mniejszą siłą ciążenia podąża. Nawet doprowadzający mnie do szału mentalny kurdupel Pete Campbell, przechodzi takie koleje losu, że w ostatniej serii prawie go lubię.
Centralna postać, Don Draper, oczywiście jest trudna. Szalenie interesująca, zawiła, czasami ciężka do zrozumienia, czasem nieznośna i wnerwiająca. Jest w nim jednak coś na tyle inspirującego, że się go rozumie, ufa się mu, podąża się za nim. Początek siódmego sezonu, kiedy witany jest w biurze, jakby właśnie świat stojący na głowie miał powrócić do zwykłego ładu, mi też przyniósł poczucie ulgi – uf, wróciłeś, ja też tęskniłam.
Potem oczywiście najbliższy Draperowi facet, Roger Starling. Jego jednego mi wystarczy, by kochać ten serial. Każda konwersacja z nim, każda jego riposta, sposób postrzegania świata, styl życia i działania, nieumierające dziecko w nim od początku do końca wywołują szerokiego banana na mojej buzi. Facet, który wie jak robić biznes, jednocześnie nie tracąc do niego dystansu.
W ogóle to są dopiero początki dzikiego, nieokiełznanego Wall Streetu, na którym królują drapieżne i bezwzględne rekiny. Mad Men to wciąż jeszcze ludzcy ludzie i ich ludzkie odruchy. Zarabiają kasę, żyją pracą, korzystają z przywilejów i bawią się ile można, daleko im jednak do kapitalistycznego zezwierzęcenia lat 80 i później. To lata, w których wciąż jeszcze o coś chodziło, bo pieniądze zarabiało się własną pracą, a nie sprytnymi machinacjami i rozbojami w białych rękawiczkach.
Lata 60. to też rewolucja obyczajowa. Osią serialu jest więc zarówno świat reklamy, biznesu i pieniędzy, jak i postępująca emancypacja kobiet. I to właśnie one tworzą kontrastowe tło dla wciąż jeszcze rządzących światem facetów.
Świetne laski – najbardziej erotyczna postać całej serii Joan Holloway/Harris, idealnie inteligentna, doskonale świadoma siły swojego seksapilu, a jednocześnie staromodnie wplątana w swoją pozycję społeczną oraz Peggy Olson, z kolei najbardziej sfrustrowana i zdeterminowana do tego, by postrzegano ją na równi z mężczyznami – na zupełnie różne sposoby przechodzące rozwój kobiecej kariery.
Potem genialne role, genialnie odegrane przez obie żony Drapera – nieznośną Betty i landrynkową Megan. Oczywiście cały szereg kolejnych kochanek Dona, tak szalenie zróżnicowanych społecznie i charakterologicznie, aż można się pogubić w jego “typie”.
Dalej młode pokolenie córek, negujących wartości swoich rodziców, jakimi są mąż, dom, dzieci. A na końcu postaci sekretarek, łącznie z pierwszymi w agencji czarnymi kobietami – traktowanych tak boleśnie stereotypowo jako gorszą część (męskiej) ludzkości.
W trakcie rozwoju fabuły przyjemne jest nie tylko obserwowanie, jak kolejne postaci przechodzą wewnętrzną transformację – bohaterowie są na tyle dobrze skonstruowani i tak szczegółowo poprowadzeni, aż stają się niemal archetypicznym odbiciem przemian społecznych drugiej połowy XX wieku.
Ten serial to wszędzie obecne papierosy, dyskryminacja, seksizm. Początki cynicznego kształtowania konsumpcyjnego stylu życia. Rodzące się i stale udoskonalane techniki manipulacje, budzące się legendy i symbole dobrobytu, zresztą wykute w agencjach reklamowych.
Potem takie drobiazgi jak scena z Donem i Betty w restauracji hotelowej we Włoszech, Roger eksperymentujący z LSD, Cooper kolekcjonujący sztukę. Marki, bez których dziś nie wyobrażamy sobie świata. Rozluźnianie więzi rodzinnych, rozwody, samotne matki, usamodzielnianie kobiet. Hippisi, Wietnam, Kennedy, lądowanie na księżycu, pierwszy komputer, którego instalowanie w centralnej sali agencji zajmuje kilka dni!
Albo takie perły jak wycieczka Dreperów na piknik za miasto – cudnie ubrana, perfekcyjna rodzina z amerykańskiego snu, kraciasty koc na pięknie przyciętej trawie w parku, jedzenie zapakowane w koszyk. Mąż, żona, dwójka idealnie uczesanych dzieci. Pocztówka. Kończą jeść, wstają, wytrzepują śmieci wprost na trawę i… odchodzą do lśniącego kabrioletu, jakby nigdy nic.
Tyle się zmieniło! Tak szybko, tak bardzo. A w tym wszystkim Don i jego sny, wizje, rojenia, stopniowe pogrążanie się w nieprawdzie, wewnętrzna walka i w końcu jakaś przemiana (dawać mi tu te wstrzymane ostatnie pół sezonu, łajdaki!). I ta jego wszechogarniająca samotność człowieka, którego największym przeciwnikiem jest on sam. Wędrówka, którą każdy w życiu musi przejść, czy się podniesie, czy nie…
I chciałabym tu jeszcze mnóstwo mądrych i ciekawych rzeczy napisać, ale ich nie pamiętam, bo serial zaczął się wiele lat temu, wyznaczając nową jakość serii telewizyjnych i podnosząc poprzeczkę naprawdę wysoko.
Nie upchnę zresztą w jeden krótki tekst wszystkich pięknych momentów z wszystkich sezonów, powiem tylko, że oglądanie wraz z bohaterami najważniejszych wydarzeń politycznych w niemal stale włączonym telewizorze jest jak oglądanie siebie samych (ludzkości) wstawionych w małe pudełko, w którym poruszamy się jak marionetki, wreszcie mogąc obejrzeć się na żywo.
Któregoś dnia jednak napiszę coś naprawdę mądrego. Jeśli przeczytacie, będzie to znaczyło, że jestem już na emeryturze.