Being Erica. Czego w życiu nie warto żałować

written by Renata Rusnak 13 lutego 2014

Ktoś kiedyś polecił mi taki serial Being Erica. Przyznają, że choć w ogóle mnie nie wciągnął, to jednak zmusił do refleksji.

Erica jest przeciętną kobitą po trzydziestce, na którą wyrosła z dobrze zapowiadającego się dzieciaka. Jest singlem i nie zrobiła kariery, co napawa ją poczuciem winy wstydu oraz cierpienia. Uważa, że stało się tak na skutek pasma złych decyzji, jakie w życiu podjęła i których teraz żałuje. Niespodzianie jednak los się do niej uśmiecha – trafia do czarodziejskiego pana psychiatry, który daje jej możliwość cofnięcia się w czasie i naprawienia błędów. Naprawa wygląda różnie, najczęściej okazuje się, że błędy nie były błędami, tylko właściwym instynktem, który chronił ją przed gorszymi wydarzeniami, lub że złe sytuacje i tak wydarzały się choć bez jej wpływu i w innych okolicznościach.

Serial (mówię to po 9 odcinkach 1 sezonu) nawet ujdzie, ale bohaterka to zdecydowanie nie mój model autoidentyfikacyjny, dlatego przestaję oglądać, choć mogę polecić go komuś, kto zmaga się z poczuciem straconych szans.

Sama nigdy w życiu, nawet jako dziecko nie marzyłam o zrobieniu kariery (czy wtedy istniało słowo kariera i czy oznaczało cokolwiek innego niż posada urzędniczki z codzienną kawą na biurku i rajstopami na dzień kobiet?), ani nie chciałam zostać lekarzem, prawnikiem, czy bodaj urzędnikiem. Nigdy też nie marzyłam o ślubie w białej sukni i z obrączką – choć we wczesnej fazie dojrzewania pojawiał się jakiś książę, już od połowy liceum kochałam się w samych zaprzeczeniach księcia czy karierowicza. Ani nie chciałam zbić fortuny, ani wyjść za kogoś bogatego, ani nie chciałam móc się chwalić koleżankom mężem, posadą czy firmowymi ciuchami. Zawsze wydawało mi się, że i kariera i pieniądze i tradycyjna rodzina tylko ograniczą wolność, dlatego też rozterki Erici, która żałuje, że nie wyszła za boyfrienda z liceum i nie została prawniczką, wydają mi się nieco dziwaczne.

BEINGERICA_MECH.indd

Ale do rzeczy. Każdy ma jakieś tam swoje wartości i ideały i do czegoś w życiu dąży. Gdybym miała powiedzieć do czego ja dążę przez całe życie, świadomie czy podświadomie, to chyba powiedziałabym, że do bycia sobą, do bycia istotą naprawdę wolną (nie tworzę tu pustych farmazonów, mówię o najbardziej wewnętrznej potrzebie). Z tego względu nie potrafię tak, jak to robi Erica, przedstawić listy swoich życiowych błędów i nie potrafię wskazać na rzeczy, które chciałabym cofnąć w czasie i zmienić.

Nie oznacza to oczywiście, że moje życie nie jest usiane błędami, potknięciami czy nieprawidłowymi decyzjami, albo że nie sprawiam innym bólu i zawodu. Wcale nie. Tylko po prostu jeśli cofam się wstecz do owych różnych głupich, naiwnych czy złych zachowań, wiem, że wszystkie one mówią: taka jestem, taka byłam wtedy, nie umiałam inaczej. Gdybym wtedy wybierała inaczej, nie byłabym sobą. Gdybym robiła to, czego się po mnie tak wielu spodziewa – nie byłabym sobą. Gdybym nie była uparta i często nieznośna, zwłaszcza dla najbliższych – nie byłabym sobą.

Gdybym zaś mogła przenieść się do przeszłości z moją obecną świadomością – co bym zmieniła?

Umiałabym oczywiście łagodniej rozmawiać z ludźmi i zamiast co krok robić rebelię, po prostu wiedziałabym co i jak wytłumaczyć. Umiałabym unikać konfliktów i umiałabym mniej ranić otoczenie. Mniej pakowałabym się w sytuacje bez wyjścia i związki bez przyszłości. Rzadziej przekonywałabym ludzi, by zmienili swoje postępowanie i mniej poświęcałabym siebie dla “ratowania świata”. Jeszcze bardziej skupiłabym się na sobie.

Czy jednak moja obecna świadomość nie jest sumą tamtych błędów i złych decyzji? Czy nie jest dokładnie ich konsekwencją i kontynuacją, czy nie z nich wynika? I kolejne ważne pytanie – czy to nie moje własne, dobre lub złe wybory, ukształtowały moje obecne życie i czy nie dają mi motoru do dalszych działań, wyborów?

Ależ oczywiście że tak.

Jeśli miałabym wskazać najgorsze decyzje w swoim życiu takie, która na lata zaważyły na wszystkim i najbardziej mnie zainfekowały – powiedziałabym, że były to dwa przypadki.

Pierwszym był trwający aż pięć lat związek z ojcem mojego dziecka. Destrukcja do poziomu molekularnego, jaką ten człowiek na mnie przeprowadził, do tej pory odbija mi się czkawką, ale jednocześnie – czy nie z tego związku powstało coś czy nie najbardziej istotnego, czyli mój syn? Czy nie ta destrukcja spowodowała, że odbudowałam się na nowo, mocniejsza, pewniejsza siebie, bardziej świadoma swoich prawdziwych potrzeb?

W którą stronę przeważyć tę szalę? Dziś oczywiście wycofałabym się z niedziałającego związku w momencie, w którym zauważyłabym, że nie działa i skróciła go co najmniej o dwa lata, ale czy w tamtym momencie rozumiałam czym tak w ogóle jest związek i na czym powinien polegać? Naprawdę nie sądzę.

Drugą najtrudniejszą decyzję w moim życiu podjęłam w tym samym czasie, w którym trwała pierwsza. Wiązała się ona z decyzją nie wracania po studiach do rodzinnego domu.

Przez całe dzieciństwo rodzice powtarzali mi, że ciężko pracują, żebym mogła się uczyć i coś w życiu osiągnąć. Oczywiście od początku mieli wizję tego, co powinny oznaczać moje osiągnięcia. Kiedy skończyłam studia, oczekiwali, że jak każdy normalny człowiek wrócę do domu i zajmę się już wówczas dość dobrze rozkręconym biznesem rodzinnym. Ja zaś wiedziałam, że jeśli wrócę, będę mogła się żywcem pogrzebać w zimnej mogile – tak bardzo prowadzenie biznesu było ze mną sprzeczne.

Powiedziałam, że nie wracam. Mama się zdenerwowała, słusznie chyba, w końcu nieźle we mnie zainwestowała, i przestała mnie finansować. Wylądowałam dosłownie z niczym, za to z półtorarocznym dzieckiem prawie na ulicy. Skończyło mi się stypendium, nie miałam pracy, ojciec mojego dziecka “bardzo mnie kochał”, ale rachunki za komórkę miał tak wysokie, że nie mógł mnie wesprzeć finansowo.

Pierwsze pół roku jakoś jeszcze przeżyłam, potem żarty się skończyły. Prawie rok biedowałam i to dosłownie. Kilka miesięcy miałam takich, że jadłam to, czym przyjaciele poczęstowali, a pamiętam też trzy dni z życia, w których nie miałam ani grosza, ani bodaj okrucha do zjedzenia. W dokładnie przetrząśniętych szafkach znalazła się tylko piętka chleba, którą namoczyłam dla dziecka w pożyczonym od sąsiadki kubku mleka, sama zaś nie jadłam nic. Najgorszy w tym czasie był nie tyle stres związany z niedojadaniem i obawami o rachunki, ile instynkt macierzyński, który w tych czasach po prostu bolał mnie całą.

Jednakże po tym fatalnym roku sprawy się unormowały, rozstałam się z bardzo kochającym mnie ojcem syna, mama przyjęła do wiadomości fakty i znowu zaczęła nas wspierać, moja mentorka od tłumaczeń dała mi pracę w PAN i powoli stanęłam na nogi. Choć piętno tamtych czasów odczuwam na sobie do dziś, gdybym miała się cofnąć w czasie nie zrezygnowałabym ani z głodowania, ani nie wróciła do rodzinnego biznesu. Zdecydowanie nie. Odrobiłam swoją lekcję, mama swoją, obie żyjemy, mądrzejsze o to doświadczenie.

Jeśli więc nie zmieniłabym najbardziej traumatycznych doświadczeń, związanych z podjętymi decyzjami, po co w ogóle miałabym się cofać w czasie i – przede wszystkim – po co miałabym żałować swoich wyborów?Każda decyzja niesie za sobą konsekwencje, i to na nich powinniśmy się uczyć. Poznawać siebie, starać się zrozumieć siebie. Nie zanurzać się w poczuciu winy, ani nie unikać ryzyka w przyszłości z powodu strachu, tylko uczyć się na swoich błędach i nigdy niczego nie żałować. Po prostu w przyszłości podejmować inne decyzje. Sukcesy zaś nie powinny usypiać, powodować, że przestajemy szukać dalszych, lepszych rozwiązań. Nigdy nie powinniśmy się zatrzymywać, ani z powodu powodzeń, ani niepowodzeń, ale co najważniejsze – nigdy nie powinniśmy rezygnować z podejmowania własnych decyzji. Dobre czy złe, zawsze dokądś prowadzą. Czasem trzeba słono za nie zapłacić, ale moim zdaniem gra jest warta świeczki.

14 czerwca 2010

Może Cię zainteresować

Napisz komentarz