Poszłam na masaż tajski, a właściwie na jego weekendowy kurs. Akurat był po raz pierwszy w Krakowie Alfonso Cazenave z Karuna Bodywork. Zwykle stacjonuje w Warszawie, choć można go spotkać na różnych warsztatach w całej Polsce. Bardzo wzbogacające doświadczenie.
Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać – choć brałam wiele różnych masaży, z tajskim nie miałam wcześniej kontaktu. Słyszałam tylko, że jest głęboko relaksujący i jakoś tam pomaga ogółem na zdrowie czy kondycję. Nie pociągała mnie ta obiegowa opinia, gdy mój kręgosłup przechodził różne, mniejsze lub większe stadia bólu. Wydawało mi się, że klasyczny masaż jest dokładnie tym, czego mi potrzeba. A tu niespodzianka – prawidłowo przeprowadzony masaż tajski pomaga i na kręgosłup i na inne bóle i napięcia w ciele. Po prostu robiony jest nieco inaczej, mniej siłowo.
Ciekawe w nim jest to, że przeprowadza się go w ubraniu. Wiadomo, powinno być luźne i wygodne, ale nie ma żadnego rozbierania, nacierania olejami. Najważniejsze wydaje się wyczucie ciała i przepływów energii w nim. Masażysta w łączności ze sobą nawiązuje energetyczny kontakt z osobą biorącą masaż. Potem przez odpowiednie poruszanie kończyn sprawdza napięcia i przykurcze mięśni czy stawów, na podstawie których decyduje o tym, z którą częścią ciała będzie pracował najintensywniej i najdłużej.
Doświadczony masażysta, już przy pierwszych pociągnięciach za nogi wyczuwa, w którym miejscu kończy się elastyczność. Teraz miejsca problematyczne musi przepracować w ten sposób, by jak najbardziej je rozluźnić i udrożnić. Osiąga to przez bardzo powolny, ale stały nacisk na daną tkankę oraz na główne linie energetyczne (meridiany) aż do granicy bólu.
W odróżnieniu od klasycznego, w masażu tajskim unika się przekraczania progu bólu, który odczuwany jest jako nieznośny. Nie oznacza to – jak mi się cały czas wydawało – że całość kończy się na słodkim mizianiu. Podczas warsztatów Alfonso przykładał szczególną wagę do tego, by uwrażliwić nas na odnajdywanie dłońmi różnic między konkretnymi tkankami, ale też między ich kształtem i przebiegiem linii energetycznych w ciele. By odróżniać tkanki zdrowe od napiętych. Dochodzenie do granicy bólu i taka praca z tkanką mięśnia czy stawu, żeby ją uelastycznić, ale i odblokować, pobudzić i uruchomić, daje bardzo dobre efekty.
Dość niespodziewanie podczas tych ćwiczeń poukładała się moja dość rozproszona wiedza z różnych technik naturopatii, z których coś tam dla siebie liznęłam. Tradycyjna Medycyna Chińska, ajurweda, Hatha Joga czy akupresura, a nawet różne techniki zachodniego masażu, uwzględniające energetykę ciała człowieka, nagle połączyły się w jedno. Scaliła się świadomość swojego (ale i cudzego) ciała, lepiej zrozumiałam przepływ energii, a nawet szerzej uświadomiłam sobie proces dawania, brania i wymiany pomiędzy ludźmi. Taki wyraźny klik w głowie. Aha, to tędy płynie. Aha, to tak wygląda…
Fajnie scaliło mi się też to doświadczenie z rozumieniem zapisanych w ciele emocji, związku ciała z emocjami. W ostatnim czasie eksploruję psychoterapię przez ciało Lowena i rozumienie chorób/schorzeń według Totalnej Biologii/ Biologiki/ Pięciu Praw Natury. Każda zmiana naturalnej sylwetki i każda “choroba” to jakaś konkretna emocja, konkretny konflikt czy sytuacja stresowa. Niesamowicie było odkryć własne blokady, które np. uparcie ignoruję, nie chcąc się mierzyć z tym, co za nimi się kryje. Mogę sobie kłamać ile chcę, ale ciało nie kłamie nigdy. Gdy się wymienialiśmy rolami i to ja brałam masaż, pouwalniały się wszystkie emocje, poukrywane w pozornie luźnych stawach. Wyszłam więc z warsztatów mądrzejsza o własne tajemnice.
Cały czas, gdy piszę ten tekst, myślę o Alfonso Cazenave nie jako o masażyście, a jako o terapeucie. Nie tylko dlatego, że masaż tajski w jego wydaniu jest leczniczy (nie mam porównania do innych trenerów), ale i jego osobowość ma w jakiś sposób uzdrawiający wpływ na kursanta (na mnie miała).
Dlaczego? Bo uwrażliwiając nas na ciało drugiej osoby, uwrażliwił nas tak naprawdę na siebie samych. Pokazał, jak głęboki poziom samoświadomości fizycznej i emocjonalnej można osiągnąć, gdy przez cały czas utrzymuje się uwagę na sobie. Bardzo przydałoby mi się to zrozumienie, gdy pisałam Sto siedemdziesiątą pierwszą podróż Bazylii von Wilchek, szczególnie przy fragmencie, w którym tybetański lekarz, pan Yeshi Gyatso przywraca do życia bliską śmierci Bazylię (co za spoiler!).
Dużą zasługę dla tego procesu miał oczywiście sam Alfonso – niezwykle cierpliwy, empatyczny a jednocześnie precyzyjny w tym, co chce przekazać. Całe doświadczenie poczułam/odebrałam jako bardzo wyraźną i ważną cegiełkę do mojego osobistego rozwoju. Tym cenniejszą, że do tej pory operowałam własną duchowością poniekąd poza ciałem, w oderwaniu od niego.
Wiadomo, że każdy, kto się wewnętrznie rozwija dojdzie do tego momentu, gdy kliknie mu świadomość na przykład pożywienia, jakie jada. U mnie ten proces zaszedł jakieś 9 lat temu, a jego kulminacją było Ekobistro Papuamu. W pewnym momencie klika też umiejętność rozpoznawania pozytywnych i negatywnych wibracji, jakie wnoszą ludzie i miejsca. Żeby jednak kliknęło zrozumienie, że chcesz czy nie, jesteś istotą fizyczną – do tego potrzeba jakiegoś małego “oświecenia”. Mnie oświeciło akurat na warsztatach tajskiego masażu z Karuna Bodywork. Może warto spróbować?
[Artykuł nie jest sponsorowany, polecam od serca] [Zdjęcia z mojego telefonu, lepsze tu] [W Kontakt. Przestrzeń ruchu i tańca na Szpitalnej zbierają się grupy trenujących masaż, polecam, fajne miejsce, fajni ludzie]