Wzięłam ostatnio parę razy udział w spotkaniach Stowarzyszenia Kobiety i Wino i zauważyłam, że mam z tego ogromny fun, czyli w dawno zapomnianym języku staropolskim, czynnym jeszcze “za komuny” – frajdę lub radochę!
Ostatnie spotkanie w ogóle doprowadziło mój organizm do wzmożonej produkcji pozytywnej chemii w mózgu, bo poza przyjemnym dla duszy towarzystwem, dało mi jeszcze możliwość poruszania się na świeżym powietrzu i złapania odrobiny jesiennego słonka.
Winobranie na Srebrnej Górze, którą odwiedzamy po raz drugi to dla nas rekreacyjna wręcz zabawa. Tym razem dała wymierne rezultaty w postaci skrzynek zebranych owoców i odczucie zrobienia czegoś pożytecznego własnymi rękami w winnicy, gdzie na co dzień pracuje się z oddaniem, ale i ciężko.
To nawet nie jest kwestia edukacji enologicznej, mającej związek z moimi powiązaniami z gastronomią; bardziej chodzi o dzielenie czasu w fajnym i inspirującym gronie osób, które łączy określona pasja. Spędziłam kilkanaście lat na kształceniu i douczaniu się w różnych dziedzinach, i wiem na pewno, że odsiadywanie odcisków na tyłku podczas kolejnych wykładów nigdy nie da takiego spełnienia, jak edukacyjna aktywność. Czyli praktyka. Czyli warsztat, czyli stara dobra szkoła czeladnicza, gdzie własnymi rękami uczysz się robić coś, do czego cię ciągnie.
A mnie najczęściej ciągnie tam, gdzie jest przyjemnie, zmysłowo, ciepło, inspirująco i twórczo. I gdzie wspólnie można zrobić coś dobrego dla siebie i innych.

Medytuję – czy wybrać życie w klasztornym odosobnieniu, czy spędzić je na spożywaniu sfermentowanych owoców?