Rok temu do mojego kolegi przyjechał wujek, od trzydziestu lat mieszkający w Australii. Spędziliśmy razem jedno popołudnie, które wykorzystałam na rozmowę o różnicach pomiędzy życiem tu a życiem tam. Pytałam głównie o mentalności, różnice w podejściu do życia, radzenie sobie z problemami oraz życie społeczne. Zawsze ciekawiły mnie różne punkty widzenia na to, dlaczego jako ludzie potrzebujemy siebie nawzajem.
Najważniejsze rzeczy, które Jurek wtedy opowiedział, tak naprawdę zaczęłam rozumieć chyba dopiero teraz. Albo może nawet nie tyle rozumieć, ile odczuć, doświadczyć i wcielić w życie. Ale uwaga – to są absolutnie proste, a nawet podstawowe rzeczy!
W Australii liczy się to, co wnosisz do społeczeństwa swoją pracą, jej jakość. Potem liczy się pozytywne nastawienie do otoczenia i brak jego oceny. Równocześnie najważniejszy jest własny komfort, wewnętrzna wola i brak zewnętrznego przymusu. A nad to wszystko liczą się wspólne pasje czyli to, co ludzi łączy ponad wszelkimi różnicami.
Jeśli chcesz pracować, znajdziesz pracę, ale musisz dać z siebie jakość. Nikt nie zapłaci ani za ilość, ani bylejakość; konkurencja z Chinami jest zbyt wielka. U nas sądząc po jakości pracy czy usług w dowolnej gałęzi, ekspansja Chin Polski wciąż jeszcze nawet nie musnęła.
Pozytywne nastawienie, brak oceny, nie wtrącanie się w cudze sprawy – jako naród niewątpliwie urodziliśmy się na przeciwnym biegunie, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że jako jednostki nie jesteśmy ani wewnętrznie wolni, ani asertywni, ani nie potrafimy oprzeć się zewnętrznemu zniewoleniu.
Jurek wytłumaczył to na prostym przykładzie – jeśli w barze stoi awanturujący się gość, to nikt mu nie powie ani słowa, ale ci, którym to nie pasuje nigdy już nie staną obok niego i nie wejdą w dyskusję, albo wręcz nigdy już nie wrócą do tego baru. W życiu jest bardzo wiele wyborów, i każdy podąża za swoimi wyborami, oraz za tym, co jemu odpowiada. Nie musi się godzić na cudzą agresję, ale jednocześnie nie będzie tej agresji stawał na drodze, przynajmniej dopóki nie przekroczy pewnych granic, wiadomo.
Wiąże się to chyba z mniejszym poczuciem straty – u nas obowiązuje tzw. “ścisk dupy”, czyli każda najmniejsza strata wiąże nas na lata w konflikty i życie przeszłością, choćby chodziło o kasę wydaną na niedobry obiad. Tam straty służą do wyciągania wniosków, przechodzi się więc nad nimi o wiele spokojniej.
Pasja – to jest to, za czym podąża każdy wolny człowiek. Ale – i to jest to, czego doświadczyłam i co zrozumiałam dopiero teraz – nie chodzi o obłąkańcze pogrążanie się w pasji w odcięciu od świata! W świecie, w którym każdy ma jakąś pasję i potrafi się jej oddać, łatwo jest trafić na kogoś podobnego do siebie; kogoś, kto pasjonuje się tym samym. Nikt cię tam nie oceni i nie wykpi, nawet jeśli oddajesz się najdziwniejszemu hobby.
To jest ta różnica. Pasje nie są po to, by nimi żyć w samotności – pasje są po to, by dzielić się z innymi, spędzać razem czas. Dlatego potrzebujemy siebie nawzajem.
I to jest najważniejsza i piękna zresztą lekcja, jaką wyniosłam z ostatnich miesięcy. Bo tak się przydarzyło, że na przełomie tej wiosny i lata zaczęłam rozumieć, że pędzę donikąd. Że nakręciłam się tysiącem obowiązków i powinności, że wręcz znalazłam w nich ucieczkę i to, co dotąd stanowiło esencję mojego oddanego pasjom życia, powoli zmienia się w kajdany musiejstwa. Musze to, muszę tamto. Jeszcze tylko to, tamto, tyle tego i więcej owego. Aż sama ze sobą zaczęłam być nieszczera i co za tym idzie – nieszczęśliwa. Aż któregoś dnia biegając po mieście, zatrzymałam się na moment i spytałam sama siebie: ależ dokąd tak pędzisz i kto ci każe?…
Wyeliminowałam ileś tam obsesyjnych działań ze swojej codzienności, wyczyściłam pole wiedzy ze zbędnych informacji, ograniczyłam nic nie wnoszące kontakty i zamknęłam informacje, które mnie nie interesują. Naprawdę nie muszę wiedzieć wszystkiego i znać każdego, bo robi się jakiś gigantyczny śmietnik. I co się wtedy wydarzyło?
Doba zyskała wiele godzin wolnego czasu! Zwolniłam. Zrelaksowałam się. Przypilnowałam, by nie dopadał mnie zbyt silny stres. Pozwoliłam sobie na wewnętrzny spokój. Mam czas na książki, mam czas na filmy, mam czas na pracę. A wciąż mam go tyle w zapasie!
Moi najstarsi i najlepsi przyjaciele niemal do jednego dawno rozjechali się po świecie. Ani na kawę wpaść do kogo, ani po sąsiedzku wizyty złożyć, ani pogadać o pogodzie. Jak się spotykamy, rozmawiamy tylko o najważniejszych sprawach, bo czasu tak mało przecież, a z najbliższymi nie nagadasz się w pół dnia…
I wtedy pozwoliłam sobie na podzielenie się tym czasem z innymi, bardziej nieznajomymi, dalszymi od tych najbliższych i nie we wszystkich sferach życia spójnymi ze mną. Weszłam w “nie swoje” środowiska i poznałam wiele fajnych i bardzo interesujących osób. Nie będę kłamać – zawsze poznawałam i znałam masę ludzi, w większości bardzo fajnych i niezwykle interesujących, ale poznanych właśnie po kluczu – światopogląd, lifestyle, praca.
Tym razem coś się zmieniło – w samym kontakcie i w jego formule. Odpuściłam w ogóle jakiekolwiek przejmowanie się czymkolwiek, i za jedyne kryterium kontaktów z innymi przyjęłam jeden – ciekawa, nietoksyczna osobowość. Zyskałam taki zwyczajny ludzki kontakt, najnormalniejszą w świecie życzliwość, wymianę doświadczeń i nawet wsparcie.
Jakby ludzie, którzy dzielą z tobą coś dobrego, zawsze byli ci życzliwi.
Jakby suma pojedynczych ale różnych doświadczeń życiowych wnosiła dodatkową wartość: jeden plus jeden równa się trzy. Idealne połączenia zawsze tak działają, najlepsza kuchnia się o nie opiera.
Zaczęłam się spotykać, chodzić, jeździć więcej, organizować spotkania, być (paradoksalnie) aktywniejsza, zresztą przy pomocy tychże nowo poznanych znajomych. Zrobiło się tak normalnie. Żadnego skomplikowania, żadnej presji – kocyk, trawa, wino, jedzenie, domówka u kogoś w niedzielę, knajpa, wyjazd, wspólne gotowanie, kawa, spacer… Życie, prawda?
Bez napięcia i bez obowiązków, wyłącznie według zasady – spędzam czas z ludźmi, których lubię, a którzy nie powodują, że czuję się przy nich źle lub toksycznie. Nie zawłaszczają, bo żyją w swoich światach, ale zawsze są gotowi odpowiedzieć ciepłym uśmiechem, szybką herbatką, albo choć krótką wymianą zdań na fejsie.
Wczoraj bardzo późnym wieczorem, rozstawałam się po jednym takim miłym spotkaniu z moją wieloletnią przyjaciółką Ireną pod jej domem. Powiedziałam, że wiele moich obecnych rozmów jest banalnych, o wiele banalniejszych niż niegdyś (a co tu kryć, intelektualistką jestem z krwi, kości, edukacji i wychowania), ale że niesamowicie dobrze mi z tym. Dodałam, jak bardzo jestem jej wdzięczna za to, że przez lata jej dom był tym, do którego można było bez zapowiedzi, ochów i achów wpaść na ziołowa herbatę w drodze między różnymi sprawami.
Odpowiedziała za swoim zwykłym spokojem: sądzę, że każdy z nas bardzo potrzebuje tej codziennej banalności, choć wszyscy udają, że tak nie jest.
Jesteśmy ludźmi. Potrzebujemy siebie nawzajem. Na co dzień i w drobnych sprawach. Do rozmowy, wymiany, wspólnego posiłku. To te drobne rzeczy budują najważniejsze, niewidzialne, ale zdrowe więzi. Dzielmy się więc, spędzajmy razem przyjemny czas – w wolności, lekkości i poszanowaniu siebie nawzajem, swoich potrzeb i prawa do zwykłego relaksu.
Slow life is a good one.