W tym roku mój osobisty synek skończy 20 lat. Tak, dwadzieścia. Od roku zbieram się za napisanie jakiegoś podsumowania naszego wspólnego dojrzewania. Mieć prawie dorosłe dziecko to przecież dużo silnych emocji. Pomyślałam, że Dzień Dziecka to znakomita okazja do zamknięcia pewnego etapu życia. Wcale nie dlatego, że przestaję być matką, bo im starszy jest mój syn i im bardziej samodzielny, tym lepiej rozumiem, że matką będę zawsze i że w takim czy innym sensie on mnie jako matki zawsze będzie potrzebował.
Tym jaśniej to rozumiem im mocniej wierzyłam, iż wraz z jego usamodzielnieniem się, odpadną ze mnie obowiązki czy zmartwienia rodzicielskie. Nic bardziej mylącego, choć zarazem wszystko. Bo to, co najważniejsze w byciu rodzicem to dokładne zrozumienie, na jakim etapie życia znajduje się dziecko i czego precyzyjnie potrzebuje. A dwudziestolatek potrzebuje czegoś zupełnie innego niż kilku- czy kilkunastolatek. Co paradoksalnie trudno jest zauważyć.
Pisałam równo dwa lata temu, że mój syn oddziela się ode mnie i że jest to proces bardzo irytujący. Cóż, bardzo walczyłam z tym przeistaczaniem się mojego rodzonego dziecka w niezależną jednostkę osobową, głównie z powodu presji ze strony jego szkoły. Szczęśliwie mój syn oderżnął mi pępowinę silnym i zdecydowanym “nie” oraz “matko uspokój się” w nie więcej niż rok. Po dziwacznych doświadczeniach z maturą, którą przy minimalnej frekwencji i niemal żadnej nauce zdał dokładnie tak, jak założył, wyłączyłam emocje i zaczęłam myśleć. Emocje jest tak łatwo wyzwolić, szczególnie w naszej kulturze, w której zaufanie jest najmniej cenioną wartością, zaś podejrzliwość najbardziej. Mój syn jednak tak długo mówił “nie” aż musiałam się poddać, zrezygnować i zacząć… patrzeć.
Miłość ma różne oblicza, ale najważniejszym z nich jest cierpliwa akceptacja i zgoda na odmienność.
Doszliśmy w naszej wspólnej przygodzie z synem do tego momentu, w którym jako matka musiałam się trochę odsunąć na bok, robiąc miejsce na jego własne, osobne życie. Przyznaję, że był to najtrudniejszy i najboleśniejszy dla mnie moment. Ogromnie ciężko jest tak po prostu odpuścić całą kontrolę nad powierzonym w twoje ręce życiem i zaufać. Pogodzić się z tym, że ten stale niegdyś uwieszony na tobie młody człowiek coraz częściej wychodzi z domu bez pożegnania i wraca coraz później. Że podejmuje decyzje, zamiast cię pytać o zdanie. Że zaczyna pojawiać się z dziewczynami, a raptem rozmawiamy o seksie nie jak na lekcji przyrody, tylko jak dorosły z dorosłym.
Mieć prawie dorosłe dziecko
Och, jak trudno jest patrzeć na jego wybory i nie oceniać, nie zabraniać, ani nie odwodzić. Rozumieć, że pewnych rzeczy musi nauczyć się sam i że trzeba mu na to pozwolić. Oraz że im dłużej będzie się mu zabraniało czy go chroniło, tym dłużej cały ten proces potrwa. A jeszcze trudniej, najtrudniej jest przyznać się przed sobą do tego, że nie wie się wszystkiego, że być może gorzej rozumie się epokę i czasy pokolenia własnego dziecka, niż ono samo.
Trzeba się przy tej okazji nauczyć czegoś, czego nikt cię nie uczył – zaufania nie tylko do własnego dziecka, ale przede wszystkim do siebie. Trzeba ufać, że jeśli powiedziałeś dziecku coś fundamentalnego, to nawet jeśli nie zastosuje się od razu, za jakiś czas samodzielnie wyciągnie prawidłowe wnioski i przyzna ci rację. Warto dać mu przestrzeń do tego, by na własnej skórze sprawdziło “jak to jest”. Odstępy czasu między “mówiłam” a “miałaś rację” zmniejszają się wprost proporcjonalnie do tego, im mniej walczy się z tym co pomiędzy. Kiedy rodzic dorastającego dziecka zacznie patrzeć i słuchać, może się zdziwić tym, co zobaczy i usłyszy.
Wiara we własne dziecko dodaje mu sił, zwątpienie podcina mu skrzydła.
Niesamowite jak wiele można nauczyć się od własnego dziecka. Drugie tyle co ty je nauczysz, uczysz się sam, szczególnie jeśli chodzi o relacje międzyludzkie, społeczne. Cały etap walki z dojrzewaniem jest dwustronny – w tym samym stopniu dotyczy “wieku cielęcego” dziecka i jego głupich zachowań, co rodzicielskiego chodzenia po rozum do głowy.
Rodzicielstwo nigdy się przecież nie kończy, ono się tylko zmienia. Nie ma takiego okresu w życiu, kiedy dziecko nie potrzebuje rodzica, za to w każdym momencie potrzebuje go inaczej. Z tego powodu elastyczność relacji rodzic-dziecko jest ogromnie ważna. Na tym etapie “prawie dorosłości”, na jakim jesteśmy obecnie z moim synem, wiem że już nie mam prawa ingerować w jego sprawy, ale że wciąż powinnam być pod ręką, kiedy potrzebuje się do mnie zwrócić. Czasem wystarczy mu krótka wymiana zdań, jedno tak lub nie, potwierdzające czy zaprzeczające temu co sądzi, albo tylko wysłuchanie go. Czasem konieczna jest dłuższa rozmowa, a czasem wystarczy potrzymanie za rękę w milczeniu. Ważne, żeby zauważyć co i kiedy, ale żeby zauważać, trzeba patrzeć. Nic w życiu nie zostało zdecydowane raz i na zawsze, wszystko jest zmienne, nasze dzieci i ich potrzeby również się zmieniają.
W całym tym procesie dorastania przegapiłam moment, w którym mój syn stał się dojrzały i odpowiedzialny. Albo może działo się to właśnie wtedy, kiedy zamiast ufać, że dobrze pożytkuje całą wiedzę i doświadczenie, jakie w niego przelałam, kłóciłam się i krzyczałam o to, że unika swojej nudnej szkoły. Aż któregoś dnia zaskoczyło mnie to, jak dojrzale postrzega świat i ludzi. Choć teoretycznie nie powinno mnie dziwić – koniec końców wychowywałam go i kształtowałam bardzo świadomie. Czym innym jest jednak wkładanie dziecku do głowy pewnych wartości, a czym innym zauważenie ich przejawiania się w jego życiu.
Czasem w tym rodzicielskim upieraniu się do własnych prawd, do własnego stylu życia łatwo przegapić, że oto stoi przed tobą młody, piękny człowiek, gotowy do samodzielności, pełnej dobrych relacji międzyludzkich.
Mieć prawie dorosłe dziecko oznacza zaakceptować, że jest od nas odmienne i pozwolić mu żyć jego życiem, w którym nasze wartości stanowią przecież solidny fundament.
Postaw lajka u góry tekstu, albo udostępnij, dziękuję za pomoc.