Zgodnie z obietnicą, trochę przykładów na to, jak można pokierować rozwojem dziecka, eliminując z jego życia to, co puste i bezwartościowe, za to dając to, co twórcze i inspirujące. Jak nie zamęczyć go doszukiwaniem się ukrytych talentów, a jednocześnie pomóc mu rozwinąć skrzydła. Jak samemu żyć, by nie zrezygnować z siebie i nie zwariować, i przede wszystkim – jak żyć, by na każdym etapie życia, aż po dorosłość prawdziwie lubić swoje dziecko.
Kiedy mój syn był mały i nie mieliśmy kasy, ubierałam nas w szmateksach, całe swoje pieniądze inwestując w książki, filmy, zabawki i wydarzenia dla niego. Nigdy nie kupiłam mu żadnego wypasionego gadżetu, komóry, konsoli, ale zawsze dbałam, żeby miał sprawnie działający, dopasowany do jego potrzeb komputer. Jego komputery zawsze były znacznie lepsze od moich.
Nigdy nie pozwalałam mu grać w pełne przemocy i agresji gry, ale mógł grać w gry strategiczne. Nie miał telewizora, ale miał dostęp do bardzo interesujących, starannie wyselekcjonowanych filmów. Sama przez kilka lat czytałam i oglądałam niemal wyłącznie pozycje dla dzieci, żeby wiedzieć, z czym chce go zapoznać.
Nie płaciłam za dodatkowe zajęcia, bo nie miałam z czego, ale od małego zabierałam go między swoich różnorodnych znajomych – kolegów studentów czy wykładowców, psiarzy i pisarzy, artystów czy obcokrajowców, oraz na większość spotkań literackich, eventów czy wykładów. Szczerze, to chodził ze mną nawet na studia doktoranckie, bo nie miałam na opiekunkę. Załatwialiśmy to dealem – cicha zabawa w zamian za drobną nagrodę. Kiedy się dało, dawałam mu możliwość rozmawiania z innymi, uczenia się, patrzenia, obywania w świecie. Albo wywoziłam na wieś i zostawiałam wśród prawdziwych górali, gdzie obserwował całkiem inne obyczaje.
Wychowywałam go bez ojca, za to zawsze pilnowałam, by cenił swoje więzi z każdym z członków rodziny. To było ważniejsze nawet niż moje własne więzi z nimi. Nie naciskałam na dalekie lub samodzielne wyjazdy poza dom, dopóki nie czuł się z tym bezpiecznie, ale jak do nich dojrzał, wysyłałam go przy każdej możliwej okazji i gdzie się tylko dało, zwłaszcza na edukacyjne, międzynarodowe obozy wymiany młodzieży (są dofinansowywane).
Kiedy o coś pytał, nie traktowałam go jak małe upośledzone coś, co nie zrozumie zawiłości życiowych, tylko dostosowywałam poziom odpowiedzi do jego możliwości zrozumienia, wciąż zaskakiwana tym, jak szybko przeskakuje przez kolejne etapy.
Zabrałam mu pozbawione rozumu “beztroskie dzieciństwo” i to całe bezstresowe wychowanie, bo nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak bezmyślność rozpuszczonych bachorów. W zamian od początku obdarzałam go dużym szacunkiem i bardzo liczyłam się z jego zdaniem. W większości przypadków, z wyłączeniem sytuacji niebezpiecznych, głupich, lub blokujących jego dalszy rozwój, sam decydował o wszystkim w swoim życiu, oczywiście do pewnego stopnia naprowadzany. Mając lat prawie osiemnaście jest prawie samodzielnym człowiekiem z własnym kontem bankowym i własnym życiem, w które ingeruję tylko, kiedy muszę.
Od małego był za siebie odpowiedzialny i daję słowo honoru, że nigdy nie odrobiłam z nim lekcji, chyba że czegoś całkiem nie kumał i poprosił o wyjaśnienie. Pamiętam dwa takie zdarzenia. Ale nigdy też nie miałam do niego zbyt dużych pretensji o oceny; sam z siebie miewał wystarczająco dobre. Dlatego, że zwyczajnie miał dość dobrych, potrafiących zmotywować nauczycieli. Których poszukałam w państwowych szkołach – w przedszkolu i podstawówce położyłam nacisk na wychowanie i atmosferę, dopiero w gimnazjum na poziom nauki. Dymałam przez ileś tam lat w tę i na zad przez pół miasta, żeby tylko chodził do szkoły lepszej niż ta za rogiem.
Nigdy nie cisnęłam go “na geniusza”, ale kiedy pod wpływem swoich kolegów zapragnął iść do szkoły muzycznej, przypilnowałam, żeby się dostał. Ćwiczył tylko tyle, ile chciał, czyli o wiele za mało, aż któregoś dnia kupił gitarę basową i przestał ją wypuszczać z ręki. Nie daję mu pieniędzy na zachcianki czy imprezy, ale płacę lub dokładam się do sprzętu muzycznego. Nigdy nie ograniczam mu godzin ćwiczeń, chyba że przesadza do późna w nocy.
Mieszkaliśmy zwykle na Podgórzu, więc nie pozwalałam mu się bawić na podwórku, ale jeśli w przedszkolu czy w szkole pojawiało się rozgarnięte dziecko, natychmiast zapoznawałam się z jego rodzicami i starałam się utrzymywać regularny kontakt, zabierając je do swojego domu. Nie musiałam zabraniać synowi zadawania się z łobuzami lub lekkoduchami – nie zadawał się z nimi, bo miał ciekawszych kolegów. Teraz ma prawie osiemnaście lat, a ja nadal ani trochę nie obawiam się, że wpadnie w złe towarzystwo – ono go zwyczajnie nudzi.
Nigdy nie rzucałam wszystkiego, co robię, żeby zająć się nim i nigdy nie czułam, że jego życie jest ważniejsze niż moje, choć zawsze z uwagą mu się przyglądam i reaguję, jeśli widzę, że mnie potrzebuje, albo sobie z czymś nie daje rady. Bardzo wcześnie nauczyłam go też medytować i radzić sobie ze stresem poprzez rozbudzanie świadomości i ćwiczenia energetyczne. Nie pozwalam mu burzyć mojej przestrzeni i mojego czasu, ale w tym samym stopniu nie zakłócam jego przestrzeni i jego czasu.
Nie nagradzałam go za choroby, nie litowałam się nad nim, nie udawałam, że boli mnie to, co jego, ale pozwalałam mu zostać w domu, jeśli czuł się przemęczony w szkole, albo gwałtownie rósł. Zamiast tego, nauczyłam go mądrzej jeść i dbać o sprawność fizyczną i przeniosłam go z przedszkola, w którym nauczycielka wywoływała w nim odstresowe wymioty. Po pierwszym półroczu sam przeniósł się z liceum, w którym krzywdził się za niskim poziomem nauczycieli i kolegów. Nasz dom jest wspólnym domem, w którym dzielimy swoje obowiązki, podobnie jak dzielimy opiekę nad zwierzętami. Jeśli trzeba, chodzi z nimi nawet do weterynarza. Sam sobie gotuje, jeśli ja nic nie przygotuję.
Nie poświęciłam swojego życia dla niego, ale oddałam wiele z własnego komfortu, właśnie dlatego, by stworzyć mu jak najszersze warunki do rozwoju. Zawsze wydawało mi się to instynktownie słuszne, a teraz – odpukując w niemalowane i spluwając przez ramię – słuszne wydaje się już namacalnie. Ten dzieciak rośnie na fajnego faceta, wyglądając na takiego, którego w kolejnych etapach życia wciąż będę i lubić i cenić i szanować. Choć zrobi ze swoim życiem, co zechce, bo mi tak naprawdę nic do tego.
Jutro o tym, jak nie krzywdzić, dając za dużo.