Miałam to szczęście, że urodziłam się na wsi dostatecznie dawno temu, by jeszcze zaznać mocy, jaką kiedyś miały starsze kobiety, i jak ważne były kontakty z nimi dla tych młodszych. Jako mała dziewczynka byłam świadkiem różnych wspólnotowych czynności, grabienia, młócenia, skubania piórek czy nawet normalnych uroczystości i odwiedzin, w których uczestniczyła starszyzna wsi. Mieszkaliśmy z dziadkami, i do ich domu zapraszane były różne znajome babki i dziadka, często też przychodziły “ciotki”, prawdziwe i przyszywane, zawsze otaczane należnym szacunkiem i powagą. Tak samo zresztą było z mężczyznami, choć mniejszy miałam do nich dostęp. Cały sens spotkań zamykał się w tym, że starsi mówili o swoich doświadczeniach i udzielali rad.
We krwi mam przeświadczenie, że za takim dzieleniem się własnym doświadczeniem niesie się wiedza i mądrość. Odkąd opuściłam dom rodziców, zawsze szukałam mądrych, a już na pewno mądrzejszych ode mnie ludzi i zwykle ktoś taki znajdował się u mojego boku; w chwilach wątpliwości miałam się do kogo zwrócić z pytaniem. Czasem jednak, w niektórych dziedzinach życia, albo na niektórych jego etapach tak bardzo brakowało i czasem nadal brakuje mi kogoś, kto byłby w stanie udzielić odpowiedzi, albo choć naprowadzić na nią. Znalezienie właściwej osoby nie jest takie proste w tak młodym społeczeństwie, które dopiero co stanęło na głowie i wciąż jest w trakcie przewartościowywania się. Choćby dlatego, że młodsze pokolenia nie żyją już tak, jak starsze.
Czasem jednak udaje się uzyskać odpowiedź na pytanie, o które dręczy mnie serce w niespodziewanych momentach. Ostatnio synek mój wszedł w fazę wstępnej dorosłości, zmieniając gwałtownie swoje nawyki, a co za tym idzie również relacje między nami i żadna matka dorosłego dziecka, której pytałam o radę, nie potrafiła uciszyć moich wątpliwości. Aż nie spotkałam się z Ewą.
Ewa była tą pierwszą ważną dla mnie kobietą – samotną matką, która w morzu wątpliwości, w jakim tonęłam, wychowując swojego syna, pokazała mi swoim przykładem i doświadczeniem, oraz rozumem w głowie, że dobrze postępuję. Któregoś wieczoru, parę lat temu spotkałyśmy się na długonocnym, babskim gadaniu, po którym uprzytomniłam sobie jak bardzo brakowało mi dojrzałych wiekiem i doświadczeniem samotnych matek, od których mogłabym nauczyć się paru zwykłych “życiowych mądrości”.
W trakcie długotrwałego procesu wychowawczego, który niewątpliwie bardzo mnie zmienił, niemal nigdy nie rozmawiałam ze swoimi “standardowymi” przyjaciółmi o problemach ani o obciążeniu psychicznym, jakie na mnie przez te lata spadły. Czasem spytałam, jak się zachować, co chłopcy lubią, albo jak myślą, na ile pozwalać, jak się świat zmienił od moich czasów. Przytaczałam jakieś anegdotki, obracałam w żart sytuacje rodzinne, albo mówiłam, że jest ok, ale te najważniejsze i najboleśniejsze wątpliwości i tak zostawały na dnie serca. Matki z pełnych rodzin nigdy nie były w stanie zrozumieć, o czym do nich mówię.
Samotność rodzicielstwa stwarza szanse na uzyskanie pełnego porozumienia z samym sobą co do metod wychowawczych, jednocześnie jednak narzuca podwójny ciężar odpowiedzialności i stałą czujność, której nie da się przełożyć na drugiego rodzica, a co za tym idzie nie da się od niej odpocząć psychicznie. W takim podwójnym rodzicielstwie zawiera się więcej pytań i wątpliwości, ponieważ nie da się zawsze w równych proporcjach odgrywać zarówno roli ojca-dyscyplinatora jak i matki-przytulanki.
Stąd cała masa przytłaczającego poczucia winy i niezależnie od wyniku, poczucia, że coś się zawala.
Dla mnie zawsze najtrudniej było wytrzymywać momenty, w których trzeba było dziecku, a zwłaszcza maleńkiemu, pozwolić poznać konsekwencje swoich wyborów. Trzeba być wtedy strażnikiem i patrzeć bez mrugnięcia okiem, jak mimo uprzedzeń wchodzi w ogień i się parzy, choć tak bardzo serce pęka i tak strasznie chciałoby się mu tego oszczędzić. To rozdarcie, jak zauważyłam, nie jest zrozumiałe ani dla “pełnych” rodziców, ani dla osób bezdzietnych, ani też nawet dla tych samotnych matek, które przyjęły jednoznacznie rolę kobiety i wychowują swoje dzieci bez męskiego pierwiastka.
Dopiero gadając wtedy z Ewą, uprzytomniłam sobie, że przecież nigdy jeszcze w mojej kilkunastoletniej karierze matki nie rozmawiałam z taką matką jak ja. Wyjątek stanowiła moja dawna znajoma i współlokatorka, jednak kiedy ona zmagała się z moimi obecnymi problemami, ja ledwie zaczynałam studia. I dopiero po tej rozmowie z Ewą dotarło do mnie, że to jednak jest dobre i ważne móc z kimś porozmawiać o odczuciach i problemach, których nie da się poruszyć wśród innych, nie znających podobnego doświadczenia.
Obejrzałam wtedy “It’s Complicated” z Meryl Streep, który to film nie jest wybitny, ale coś mi unaocznił – dojrzali ludzie rozmawiają ze sobą po dojrzałemu. Bez dramatycznych uniesień, emocjonalnego rozbicia, szarpania się, nawet w trudnych tematach. Bez robienia sobie wzajemnej przykrości, a po prostu spokojnie, z wzajemnym szacunkiem, świadomością co komu potrzebne, z bezinteresownym wsparciem przychodzącym w odpowiednim momencie. “A więc tak rozmawiają ze sobą dorośli” – powiedziała w pewnym momencie Streep, a ja poczułam, jak bardzo też chcę już rozmawiać z ludźmi dorosłymi po dorosłemu. Teraz udaje mi się to coraz częściej.
Tamta pierwsza rozmowa z Ewą dotyczyła tylko jednego wycinka mojego życia, a taką przyniosła ulgę w prostym wzajemnym zrozumieniu. Samotność doświadczenia po prostu dostała wsparcie. Cudownie jest spotykać ludzi, którzy rozumieją różne aspekty życia i przejawiania się. Nie chodzi tylko o sprawy zawodowe, ani nawet hobby, ani nawet moje zainteresowania duchowe – bo w każdej działce można specjalistów, z którymi tak znakomicie się rozmawia. Chodzi o takie znajomości z życia, z codzienności, z prostych spraw, emocji i wyborów, z których składa się nasze życie i (może szczególnie) związki. Porozumienie, które może dać wskazówkę, dając jednocześnie prawdziwe wsparcie.
Przypominam sobie tamten pierwszy raz, bo teraz – po paru latach znowu miałam okazję porozmawiać z nią o wychowywaniu już prawie dorosłego syna. Takie rozmowy stwarzają silne więzi, daleko przerastające nawet różnice światopoglądowe. Najważniejsze chyba jest właśnie to, by w trudnych chwilach nie poddawać się, ani nie załamywać, tylko cały czas szukać ludzi, z którymi można rozmawiać. Dopóki podczas rozmów masz niepokój w sercu i odczucie, że nie dostałaś odpowiedzi, dopóty nie słuchaj rad. W chwili, kiedy ktoś będzie do ciebie mówił, a ty poczujesz w całej sobie zgodę, tak!, wreszcie!; będziesz wiedzieć, że odpowiedź jest dla ciebie właściwa. To ważne, żeby się po drodze nie pogubić.
I jeszcze to, co jest dla mnie takie miłe i ważne; Ewa spędziła pół dnia na przygotowaniu posiłków dla mnie. Roślinnych i bez glutenu. Kiedy przyjechałam do niej późno wieczór po całym dniu intensywnych zajęć niemal bez jedzenia, czekały na mnie jagody z ksylitolem, błogi krem z dyni i zielonego groszku, pieczony łosoś z makaronem sojowym i świetny sernik bez glutenu. W takich momentach odczuwam prawdziwą wdzięczność.
Dziękuję! I za to jedzenie, i za wskazówki i dzielenie się swoim doświadczeniem, i za rozmowy. Przypominają mi one tamte momenty małych oświeceń z dzieciństwa, kiedy stare kobiety opowiadały historie ze swojego życia.
2 komentarze
Moje zycie stanelo na glowie, gdy wyemigrowalam wraz z moja trzyosobowa rodzina do Stanow. Co innego jechac samemu, co innego na wycieczke, a zupelnie co innego zabrac dziecko w wieku 8 lat w nieznane. Przekopywalam sie przez ta cala sytuacje popelniajac cala mase bledow, w tym wychowawczych. Zupelnie nie rozumialam niektorych rzeczy zupelnie normalnych w tutejszym spoleczenstwie a dla mnie totalnie obcych i czasem wrecz nie do przyjecia. Moj maz jakos ich zupelnie nie widzial i nie docenial ogromu odpowiedzialnosci jaka na nas spadla bo dziecko to nie lalka, ktora mozna ustawic w odpowiednim miejscu i bedzie stala, az nam znow przyjdzie ochota aby sie nia zabawic. Nie moglam trafic na osobe, z ktora moglabym podzielic swoje troski i watpliwosci, wiec wiem o czym piszesz. Zreszta do tej pory nie znalazlam. Sytuacja sie zmienila. Dziecka doroslo ale wciaz co jakis czas trapia mnie watpliwosci czy aby wszystko zrobilam w sposob jaki w danym czasie i na danym mi poziomie swiadomosci, ktory byl mi wtedy dostepny, zrobialm wszystko co mozliwe.
Życie matki chyba zawsze musi być jakoś tak rozdarte na pół – pomiędzy to, co jest w stanie dać, a poczucie winy za to, czego nie daje. Nie wiem, czy da się z tym coś zrobić? Może tylko po prostu trzeba kochać i ufać i być, kiedy jest się potrzebnym? 🙂
Pozdrawiam cię i dziękuję, że wracasz do bloga 🙂