Przywiózł mi brat ze wsi dwie butelki miodu. Dokładnie tak – butelki. Takie zwykłe po wódce. Zapomniałam już, że kiedyś miód lało się tylko do butelek, a nie jak teraz do słoików. Szkoda tylko, że flaszki jakieś takie współczesne, a nie starodawne po Stołecznej czy Żytniej…
Od razu przypomniał mi się dziadek, kiedy jeszcze miał pasiekę na wzgórzu za chałupą. Takie wzgórze u nas nazywa się grapą. Właściwie to nie wzgórze, a pierwszy próg w górze.
Strasznie lubiłam miód, ale nienawidziłam pszczół. Dziadek nigdy się pszczół nie bał, mówił, że jeśli się ich nie boisz, one to wiedzą i cię szanują, a jeśli się boisz to żądlą. Mnie czemuś zawsze żądliły. Mama też się ich nie bała i kiedy dziadek zaniemógł, przejęła pasiekę. Nie miała jednak do niej serca ani głowy, niedługo potem przestała je karmić na zimę i zwyczajnie wyzdychały. Zawyrokowała: miód wszyscy by jedli, a przy robocie pomóc nie ma komu.
Strasznie lubiłam ceremonię wyciągania plastrów z uli. Najbardziej podobało mi się, kiedy dziadek swoim specjalnym nożykiem obrzynał pierwszą warstwę wosku, którym pszczoły klajstrują plastry. Równiutkie i cieniutkie woszczyny odkładał na talerz, a naszym zadaniem było je objeść do czysta.
Brało się taki kawałek oblepiony miodem do buzi i żuło jak gumę, a kiedy traciła słodkość, wypluwało się do słoika. Nie można było ani ociupiny wypluć na ziemię i zmarnować. Potem dziadek część tego wosku kładł do ula, żeby pszczoły z niego odbudowały klajstry, a resztę dawał pszczelarzowi, który sam wytwarzał sztuczne plastry. Smak takiej woszczyny z miodem to coś absolutnie niesamowitego i niepowtarzalnego. Po prostu nie istnieje nic smaczniejszego. No chyba że karmelowe kogutki z odpustu…
Tak oberżnięte plastry wkładało się do specjalnej wirówki – metalowej beczki z ręczną korbą. Kiedy podrosłam odwirowywanie miodu stało się moim zadaniem. Ręce mdlały, ale kiedy miód ściekał do miski, patrzyło się na to jak na jakieś widowisko. Dużo pięknego, gęstego, pachnącego miodu… A potem – oczywiście zlewało się to lejkiem do flaszek po wódce. Dobry miód nigdy się nie krystalizował i cały rok był ciekły, chyba że zmarzł. Gorszy, jak się skrystalizował, wkładało się do gorącej wody i znowu dało się go wylać z butelki i użyć.
Dziadek zawsze się śmiał, kiedy coś mnie ugryzło. Raz, pamiętam znakomicie, a miałam ledwie kilka lat, wplątała mi się we włosy pszczoła. A najgorzej jest, kiedy pszczoła zapląta się we włosy. Chciałaby odlecieć, ale nie może, temu się złości i żądli. To nie było pierwszy raz, kiedy mi się wplątała, ale pierwszy kiedy tak głęboko. Może po prostu miałam dłuższe włosy niż zazwyczaj. Zazwyczaj mama strzygła nas króciutko “na chłopaka” i tylko “do komunii” pozwalała zapuścić dłuższe.
Tamtym razem pszczoła trzymała się włosów i siedziała cicho, kiedy z dzikim wrzaskiem biegałam dookoła domu, ale jak tylko się zatrzymywałam, znowu zaczynała wściekle bzyczeć prosto do mojego ucha! Pędem obiegłam dom kilka razy, aż w końcu tak się zmęczyłam, że nie miałam siły na dalszy bieg. I właśnie wtedy mnie franca użądliła.
Cały ten czas dziadek stał na grapie i śmiał się w głos. A kiedy on się śmiał, to się śmiał. Robiłam się wściekle zła i na ten jego śmiech i na siebie, że nie potrafię być jak on. Jak wtedy, kiedy przyniósł mi kotka i zostawił na płocie. Zawołał i pokazał przez okno: “Patrz, co tam siedzi”.
Pobiegłam, ale drogę zastąpiły mi gęsi. Gęsi też się bałam, bo syczały i szczypały. Wróciłam z bekiem do dziadka, a on tylko zaśmiał się od serca i tak się głośno śmiejąc przeprowadził mnie przez te gęsi, rozganiając je bez trudu machnięciem ręki. Podsadził mnie i pomógł zdjąć z płotu moją pierwszą kotkę, która była u nas jeszcze przez trzynaście lat.
Myślę, że to właśnie przez niego jestem taka uparta, bo czemuś zawsze, kiedy się ze mnie śmiał, musiałam być uparta i udowodnić mu, że mogę i potrafię, że się myli… Strasznie lubiłam swojego dziadka, a on, jak myślę, lubił mnie. Przynajmniej twierdził, że spomiędzy licznych wnuków jestem jego ulubienicą, bo jak on mam wielki pieprzyk na nodze oraz jego nos. Wtedy też zwykle pokazywał swój ogromny, złamany i brzydki nos, opowiadając barwnie o tym, jak go kobyła w lesie przy ścince drzewa kopła, zaśmiewając się w głos. Nie wiem, co to miało znaczyć, bo nos miał paskudny.
Dawał nam drobne na słodycze, a i sam trzymał w szafce landrynki, którymi nas częstował. Do tego chodził w kapeluszu i marynarce, grał na skrzypcach i w karty. Brał mnie na ryby, które czyściliśmy potem na deskach koło jego tartaku i smażyli na maśle w niedziele, a kotka zjadała głowy i ogony…
I taka to opowieść o miodzie we flaszkach po wódce, który wciąż jeszcze można dostać od starych górali. Albo u młodych, takich jak Jarek Buczek, który odbudowuje pasterstwo, a jego żona to to, bez czego jeszcze w czasach mojego dzieciństwa nie wyobrażano sobie przeżycia zimy – soku z dzikich malin wygniatanego ręcznie przez szmatę, suszonych borówek na problemy z jelitami, syropu z pędów młodej sosny na wzmocnienie i odporność, miodu z ziołami, herbaty z lipy, owczej bryndzy do ziemniaków i chleba…

Zdjęcia zrobione w domu u Jarka. Produkty Buczków i Staszka Jachymiaka z Kowańca. Flaszki do miodu i do soków wciąż te same…
Czytaj też o wycieczce w Gorce. Pamiętaj o dzieleniu się informacją o dobrych produktach z innymi, wesprzesz w ten sposób lokalnych producentów.