Odkąd poznałam i zaczęłam testować dobre, jednorodne kawy parzone alternatywnie, tak się w nich rozsmakowałam, że zapomniałam zupełnie o Yerbie Mate, którą piłam w krótkim – trzyletnim – okresie swojego życia, zupełnie pozbawionym kawy.
Dziś skończył mi się mój cudny Yemen Haraazi, wyciągnęłam więc ulubione matero, zrobione z zabójczo pachnącego drzewa palo santo (czy to nie jakaś rodzina drzewa sandałowego?), dłuższą chwilę przetrząsałam szafkę z niezliczoną ilością słoików, zawierających niezliczoną ilość ziół, herbat, przypraw i sama nie wiem czego jeszcze, zanim znalazłam uchowaną w jakimś zakamarku mate.
Nastawiłam czajnik na 70 stopni, zachodząc w głowę, czy aby nie powinno to być 60C, i rozpamiętując z żalem, że dzbanek termiczny mam w garażu, do którego tak bardzo nie chce mi się iść, wreszcie zalałam nie pitą od dawna Yerbę.
Czy to chodzi o palo santo, czy o samo zielsko, czy o sączenie gorącego napoju przez rurkę – tak teraz jak i zawsze wcześniej, doświadczam wzniosłej, masochistycznej przyjemności picia i wąchania tego dziwacznego napoju, wzbudzającego głębokie, rytmiczne, ale spokojne uderzenia serca.
Przyszło mi do głowy coś pewnie całkowicie oczywistego, na co jednak nie wpadłam wcześniej – skoro są różne kawy i różne herbaty i różna jest ich jakość i różne niosą doznania zmysłowe, to przecież muszą też być różne Yerby!
No to biorę się za testowanie, umm…