Jako że przy świadkach obiecałam Edycie, że dziś skończę ten tekst (przypomnijmy, jego początki sięgające 2010 roku zdążyły się rozrosnąć do pięciu różnych tekstów) – kończę. I wtedy może skończę dwa teksty o detoksie, które również czekają na zmiłowanie. Oraz, zaraz, ile? 103 pozostałe szkice… No po prostu czasem mi się nie chce, choć tematów do napisania i uzupełnienia mam do jakiegoś 2055 roku. Czyli do wtedy, kiedy pewnie już nie będzie blogerów, bo nie będzie takich komputerów jakie mamy teraz. Aha, i chyba coś koło tego roku to będę już naprawdę stara, nie tak jak teraz udaję, dodając sobie powagi i majestatu, i pewnie wreszcie umrę. Zresztą w poczuciu, że dopiero odzyskałam młodość. Ale tak to już jest z tym życiem, że jak zaczynasz coś z niego kumać, to umierasz. Mission completed, niech się inni męczą z wymyślaniem jego sensu…
Wracając do meritum, o ile jakiekolwiek meritum w ogóle istnieje – filozofia nie odpowiada na to pytanie jednoznacznie – jak już się zrobiło ten pierwszy krok z pozbyciem się z domu jedzenia wysokoprzetworzonego, pasowałoby się w coś zaopatrzyć. Czyli iść do sklepu na… zakupy! Girls love shopping, podobno. Ja tam wolę dostawy do domu, bo jak wychodzę, to wracam zbankrutowana. Chłopakom może być prościej, jeśli sobie wcześniej zrobią listę wyczynową do zadań specjalnych. No bo czasem się trzeba nalatać po tym markecie i naszukać jak na misji szpiegowskiej, dosłownie.
W przypadku żywności nierafinowanej, głównymi kierunkowskazami są napisy na (obowiązkowo czytanych) etykietach – brązowy i nierafinowany (brown & unrafined).
W sklepach bio z suchych produktów praktycznie wszystko jest pełnowartościowe, warto zwrócić jedynie uwagę na ryż, bo mają też biały. Jeśli komuś nie pasują ceny bio, to w tej chwili niemal w każdym większym markecie da się znaleźć półkę ze “zdrową żywnością”, albo przynajmniej fit. Jeśli nie, to po prostu trzeba iść do działu kasz i mąk i poszukać na dolnych, małoatrakcyjnych półkach jakiś zwykłych kasz, soczewic, brązowych ryżów czy jakiegokolwiek jedzenia w prostych opakowaniach, noszącego znamiona naturalnej żywności.
Należy kupować i używać zawsze, jeśli się tylko da, mąki ciemne, pełnoziarniste i produkty z nich – chleby, makarony, kluski, ciasta. Pełnoziarnista mąka to mąka ze zmiażdżonych, nie oczyszczanych ziaren. Zależnie od grubości przemielenia będzie się różniła typem mąki, sygnowanym w numerach. Można spotkać mąki nawet 3000, które już skrzypią w zębach; w sklepach najczęściej są typy 2000. Mąki razowe, albo popularny graham (1850) wciąż są w porządku. Im wyższy numer, tym więcej wartości odżywczych, im niższy – tym mniej; mąka tortowa typ 450 jest z punktu widzenia odżywiania bezwartościowym śmieciem, choć dla przemysłu spożywczego wartość posiada bezcenną – najlepiej uzależnia.
Sama nie schodziłam z mąką niżej 1050 do ciast, bo takie już mi się wydawały za bardzo płaskie w smaku. Niektóre ciasta nie wytrzymują grubych i ciężkich mąk, zazwyczaj są to jednak bardzo “białe” w swej naturze ciasta. Internet pęka w szwach od przepisów na chleby i słodkości z rozmaitych mąk razowych, również bezglutenowych (tutaj moja ukochana książka). Na rynku zresztą dostępne są już bardzo drobno mielone mąki pełnoziarniste o wysokiej numeracji. Po prostu sprawdzajcie numery na opakowaniach, najlepiej jednak unikając wszystkich mąk standardyzowanych, czyli poznańskich, wrocławskich i podobnych…
Idealna mąka zresztą, to świeżo mielona mąka – jest najmniej utleniona i najwartościowsza. Jeśli ktoś lubi robić takie rzeczy, to w sieci można kupić małe, domowe młynki żarnowe do zbóż. Są dość drogie, za to zboże jest tańsze niż mąka, no i zysk przelicza się na smak.
Są oczywiście też maszynki do chleba, więc najsensowniej jest się w taką zaopatrzyć, jeśli zjada się sporo chlebków, a ma się daleko do sklepu. Maszynki są wygodne, bo wszystko za nas robią. Trzeba im tylko wsypać produkty i nastawić program. Wszystkie domowe chleby, których próbowałam były bardzo smaczne.
To samo tyczy się makaronów i tego, co ma w składzie mąkę. Gotowe z bardzo jakościowych własnych mąk robią Babalscy, ale jest ich już sporo na rynku. Warto potestować w poszukiwaniu dobrego, bo brązowy makaron to jednak nie ma zbyt wiele wspólnego z białym. Często jest niesmaczny, ale jak się trafi firmę i nauczy go gotować, oraz podawać odpowiednio, to jest bardzo ciekawym dodatkiem w kuchni.
Najważniejsze – czytajcie etykiety! Inaczej przyjdzie wam grubo przepłacać za podrabiane chleby, bułki i ciastka (zobacz, co może się znaleźć w twoim chlebie). To, że coś ma kolor brązowy, nie znaczy, że zostało wykonane z pełnoziarnistej mąki; równie dobrze mogło być podkolorowane karmelem albo innym barwnikiem. Szczególnie w chlebach jest masakryczna sytuacja! Trzeba szukać tych, które w składzie mają mąkę, zakwas (lub drożdże), sól i ewentualnie jakieś ziarna czy nasiona. Nic ponad to nie jest w chlebie dla ludzi potrzebne – wszystkie inne dodatki to zwykłe oszustwo koncernów spożywczych i nieuczciwych piekarni! Dużo informacji o prawdziwych chlebach u BioPiekarza Bogdana Smolorza, ale jest tego coraz więcej na szczęście.
No i zawsze należy rozważyć, czy na pewno nie ma się jakichś problemów z tolerancją glutenu, albo z tzw. FODMAP, mylonymi z glutenem, którym muszę się jeszcze przyjrzeć bliżej.
Dalej w odżywianiu pełnowartościowym ważne są wszelkie kasze. Nie tylko popularne gryczana, jaglana i jęczmienna, ale też orkiszowa, kukurydziana, pszeniczna, owsiana, również komosa ryżowa, czyli quinoa – są szalenie odżywcze (uwaga na gluten, glutenowcy), wygodne, rozmaite i można z nimi robić cuda. Istotne, by były jak najbliżej swojej naturalnej postaci.
Ryże można kupować wszelkie poza białymi, aczkolwiek jeśli po odstawieniu glutenu nadal ma się migreny, albo problemy jelitowe, nad ryżem też warto się zastanowić. Na rynku jest sporo rozmaitych ryżów, które różnią się cenami i dostępnością. U mnie w Papuamu na stałe było pięć bardzo różnych od siebie w smaku, zapachu i wyglądzie odmian i to już cztery lata temu. Teraz naprawdę nie ma problemu z dostępnością fajnego ryżu w sklepach. Ja miałam brązowy okrągły (najsłodszy), brązowy długi (najbardziej podstawowy, wytrawny), brązowy basmati (poezja i orzechy), czerwony (ziemisty, konkretny, świetnie komponujący się z wytrawnymi, kwaśnymi i ostrymi daniami), czarny (dość chimeryczny, interesujący, bogaty, pasujący do słonych i morskich dań. No chyba, że komuś się marzy taki prawdziwy biały basmati raz na jakiś czas w ramach święta, to można, daję rozgrzeszenie.
Niezwykle ważny jest produkt, którego używamy na co dzień w nadmiarze, bo nawet nie wiemy, w ilu produktach jest ukryty! A chodzi oczywiście o zwykłą sól. Nie będę poszerzać tego artykułu o temat soli, ale zawsze będę akcentować jego wagę. W prawie każdym moim przepisie dodaję, by sól była nierafinowana, nieoczyszczona, szara. Taka ma być. Biała sól, którą kupuje się w sklepach to związek sodu z potasem, które są naprawdę niefajne dla naszych organizmów, za to niezwykle silnie uzależniają.
Kupując sól nie dajcie się nabrać na powszechnie dostępną białą sól “morską” – nierafinowana sól jest zawsze w kolorze mniej lub bardziej szarym i zawiera ponad 60 różnych mikroelementów, a o nierafinowanej soli morskiej mówi się, że zawiera ich około 90. Szarą morską kupuję w Krakowie na św Tomasza w Le Petite France, kosztuje koło 14 zł za kg. W sieci można znaleźć taniej, no i można też nabyć himalajską różową. Zawsze warto pamiętać, by dodawać jej do potraw niewiele. Dobra jakościowa sól w niedużych ilościach cenowo naprawdę nie boli, a do dania wnosi nie tylko kwintesencję słoności zwykłej soli, ale dodatkowe subtelności innych minerałów. Ona jest po prostu znacznie smaczniejsza.
Kolejny nadzwyczaj istotny produkt w naszej kuchni – oleje i oliwy! Tutaj zalecam naprawdę się przyłożyć, bo rafinowane tłuszcze są najprawdopodobniej najbardziej szkodliwym produktem dla naszego zdrowia, pomijając nawet fakt, iż są skoncentrowanym czystym tłuszczem, czyli ze swej natury nie bardzo sprzyjają naszemu sercu i krwiobiegowi. Na rynku jest je dość ciężko wyłapać, nawet w sklepach bio, dlatego miejcie to czarno na białym: nierafinowane, unrafined! Najprościej jest dostać oliwę, ale też sprawdzajcie, czy nie podrabiana i uduście węża w kieszeni – na tym nie warto oszczędzać! Inne oleje, świeżotłoczone można kupić np. na Targu Pietruszkowym, albo od małych producentów, szanujących smak i zdrowie. W aptekach jest jeszcze olej lniany Budwigowej – jest bardzo smaczny, tylko pamiętajcie o ilościach. Dieta Budwigowej jest dość kontrowersyjna ze względu na swoją monotematyczność, ubogość, oraz nadmierne ilości czystego tłuszczu i laktozy.
Rafinowane oleje, nie mówiąc już o margarynach są po prostu toksyczne i nie róbcie sobie tego, szczególnie, że wychodząc poza dom prawie na pewno dostaniecie właśnie takie. To siedlisko tłuszczów trans i kwasów omega 6, więc warto potraktować je poważnie.
Uwaga ogólna dotycząca olejów – muszą być świeże. Jeśli jełczeją, są jeszcze gorsze niż te rafinowane. Pamiętając o tym, że spożycie 100% tłuszczu i tak należy ograniczyć do minimum, nie radzę zaopatrywać się w pięć litrowych butli różnych olejów – o ile nie jesteście knajpą albo rodziną wielodzietną i wielopokoleniową. Jedna, dwie na raz wystarczą.
Druga rzecz to podgrzewanie. Nie warto smażyć na olejach! Jeśli się je je, to na surowo, do sałat, polane na wierzch, albo na sam koniec dodane do ciepłego dania. Raz, że piękniej pachną i lepiej smakują, dwa – rafinacja to właśnie jest podgrzewanie. Jasne, że jak już ktoś musi czasem coś usmażyć, to nie umrze, a jeśli ktoś smaży i tak, to lepiej na dobrym niż złym oleju.
Zawsze warto pamiętać o ilościach. Dwie łyżki oliwy z oliwek na porcji sałaty, to równowartość energetyczna jednego hamburgera. Chcecie tak? Ja niekoniecznie. Lepiej posypać sałatę posiekanymi orzechami, sezamem, nasionami chia, albo mniej smacznym, ale zdrowym lnem. Różnica między siemieniem a olejem lnianym jest taka, że pierwsze to czysty tłuszcz ze śladowymi ilościami witamin, drugie to sporo witamin, błonnika, wartości odżywczych i dobry tłuszcz.
Kolejny produkt, którego lepiej nie mieć w domu wcale, ale spójrzmy prawdzie w oczy – kto go nie ma? – to cukier. Nierafinowany cukier lub naturalne nierafinowane syropy roślinne. Za wszelką cenę należy unikać syntetycznych słodzików w tabletkach, które przemysł spożywczy zaleca na odchudzanie! To jest trucizna. Zamiast cukru można wybrać stewię w liściach (wygodne są te sproszkowane, ale nie rafinowane – biała stewia jest niemal równie bezwartościowa co cukier), albo np. ksylitol. Lepszy też będzie cukier trzcinowy niż buraczany – przy czym koniecznie należy się rozglądnąć za oryginalnym, podpisanym unrafined, bo na rynku często trafia się biały, farbowany karmelem cukier, sprzedawany jako trzcina. Najlepszą i smakowo najciekawszą odmianą trzciny cukrowej jest rapadura, prawie niedostępny na zwykłym rynku, jednak do odnalezienia w sklepach bio i w sieci. Jeśli nie ma rapadury, to szukać należy demerary – to drugi po rapadurze najmniej oczyszczony cukier trzcinowy.
Z cukrem zwykłym i trzcinowym w ogóle jest jeszcze taki problem, że cukier brązowy to często rafinowany cukier, do którego w procesie obróbki ponownie dodano melasę. Nierafinowany cukier to po prostu ten, z którego melasa nigdy nie została wytrącona. Nieuczciwych sztuczek na rynku są tysiące i czasem ciężko się w nich połapać…
Kończę na dziś tę listę, bo i tak jest długa. Nie trzeba się jednak zrażać, wszytko jest do ogarnięcia, kwestia tylko zmiany rutyny zakupowej i nawyków żywieniowych. Może to być niewygodne w pierwszej chwili, ale rutyny są właśnie po to, by jedne zastępować drugimi i za dużo się na nich nie koncentrować. W tej chwili, wchodząc do zwykłego hipermarketu, praktycznie nie mam co kupić, idę więc prosto do półki “zdrowa żywność” i tam szperam (często mają niezłe ceny, mój ulubiony to Auchan).
Jeśli mieszka się poza miastem i nie ma żadnego sensownego sklepu w okolicy, to można zrobić dwie rzeczy: raz na miesiąc skoczyć do najbliższego miasta po suchy prowiant, albo zaprzyjaźnić się z zakupami internetowymi. Te ostatnie zazwyczaj wychodzą znacznie taniej!
Powodzenia.