Ale miesiąc, ale cug! Wyjazd do Żelechowa, fotosesja u Ardeshira Rany, Blog Forum Gdańsk, Kino w Kuchni, 1 listopada, Terra Madre Slow Food Festiwal, a pomiędzy to wszystko dorzynanie sezonu na przetwory! Od tygodnia dochodzę do siebie po adrenalinie w pracy i dopiero co zaczynam przytomnieć. Mam też wreszcie czas na chwilę zastanowienia i podsumowania, i zaczynam czuć, że mogę się brać za zaległe teksty. Na pierwszy ogień leci #BFGdansk, bo to o nim nic jeszcze nie pisałam, a warto by było.
Nie chcę dyskutować o panelach. Wszyscy już chyba powiedzieli, które z nich wypadły najciekawiej, i ja od reszty nie odbiegam. Michael Anti z Chin, Konrad Kruczkowski, Michał Szafrański – to moje podium; moje całkowite anty-podium i zaprzeczenie jakiejkolwiek etyki blogerskiej to wystąpienie rodem z brukowca Magdaleny i Sergiusza Pinkwartów, cała reszta okołoblogowych tematów zmieściła się w bardzo zacnym środku, którego wysłuchałam bez większego bólu, a często z ciekawością (całość do obejrzenia tutaj).
Z vlogerami mam problem taki, że nie kumam tej całej prankowej czaczy, więc ją sobie sprawiedliwie i w większości odpuściłam, dopiero w domu oglądając nagrania. Im dłużej się temu przyglądam z zawodowej ciekawości, tym coraz mocniej rośnie we mnie przekonanie, że blogo- i vlogosfera w celach i mechanizmach różnią się między sobą jak prasa i telewizja, i pewnie doczekamy dnia, w którym wspólne konferencje zaczną się rozdzielać na bardziej wyspecjalizowane jednych i drugich. Albo doczekamy się tego, że na konferencje będą przyjeżdżać nie ci z milionowymi wejściami, tylko ci, którzy mają coś do powiedzenia.
Mam jednak taką ogólną refleksję po BFG, którą chciałabym się podzielić: blogosfera polska jest bardzo niezsocjalizowana.
Wiem, że to ogólna cecha całego naszego młodego demokratycznie narodu, ale co tu dużo gadać, dawno nie spotkałam tak dużej grupy ludzi, która by w tak dużym stopniu nie potrafiła patrzeć nieznajomym w oczy, uśmiechać się do nich, zagadywać i odpowiadać na przyjazne zaczepki. Jednym słowem zbiorowości, która nie ma pojęcia co to jest small talk i do czego cywilizowani ludzie go wynaleźli.
Zdarzało mi się już wcześniej zaliczyć kilka większych i mniejszych spotkań blogowych jak BlogExperts, OhMyBlog, czy oczywiście pierwsze założycielskie zebranie PSBV i poczuć jakiś przedsmak tego, ale dopiero BFG objawił mi skalę wyizolowania w świecie blogerów.
Tymczasem, kiedy ogląda się na zdjęciach lub czyta we wpisach relacje o zjazdach blogowych w stylu Frendsie by Somersby, Blogowigilie, czy wszelkiej maści aftery, odnosi się wrażenie, że ho-ho, tam to panuje świetna, wyluzowana, przyjazna atmosfera, pełna bardzo friendly ludzi. No przynajmniej ja odnosiłam takie wrażenie każdorazowo i każdorazowo chciałam w tych świetnie zintegorwanych imprezach brać udział.
Ponieważ na BFG szybko i z zaskoczeniem zorientowałam się, że nie mam do czynienia ze wspólnotą, do której w jakikolwiek sposób przynależałabym, przez oba dni prowadziłam mały eksperyment integracyjny – chodziłam między ludźmi, patrzyłam na nich, uśmiechałam się do nich, przystawałam przy nich, jeśli stali w grupkach, albo próbowałam zagadać jakimkolwiek “czesiem”. Robiłam tak z ludźmi, których i kojarzę i nie kojarzę, oraz z tymi, którzy na pewno kojarzą mnie bodaj z daleka, oraz z tymi, którzy mogli mnie zupełnie nie znać. Efekt eksperymentu był i zaskakujący i zasmucający.
W swoim własnym środowisku blogerzy nie potrafią się uśmiechać do swoich nieznajomych kolegów, ani nie potrafią zdobyć się na coś więcej poza nienaturalnym, trwającym krócej niż 5 sekund uśmiechem. Nie są skłonni otworzyć się na nowe i nieznane osoby, zagadać, czy odpowiedzieć na zagadanie z cyklu “co słychać?”. Uciekają wzrokiem i uciekają mową ciała z jakiegokolwiek kontaktu. Często noszą maski jak z kamienia i sprawiają wręcz niesympatyczne wrażenie.
W ciągu całych tych dwóch dni niepytany zagadał mnie tylko Konrad Kruczkowski, choć stałam lub zatrzymywałam się obok wielu blogerów, z którymi już mi się wcześniej przecięły drogi. Tylko Michał Szafrański przywitał się dłuższym powitaniem niż “cześć” i zagadał małego small talka, oraz pół small talka na pożegnanie odbył ze mną Michał Górecki.
Tylko Natalia Hatalska pierwsza wyciągnęła rękę do kogoś, kto przypadkowo podszedł i zaglądając z ciekawością w twarz nieznajomej osoby, przedstawiła się, a tylko Marcin Walencik z Instagramers Wrocław wykazał się normalnym, otwartym kontaktem i chęcią poznawania nowych ludzi. Prawie wcale nie gadaliśmy, nawet nie pamiętam, czy się sobie przedstawiliśmy, ale kiedy się na niego nie spojrzało, zawsze miał przyjazną twarz, uśmiech na niej i nieskrytą mowę ciała. To zresztą chyba jedyny prywatny kontakt z zupełnie nieznaną mi osobą, który wyniosłam po forum do domu.
Znowu – tylko Joanna Malinowska-Parzydło zagadana, zaczęła ze mną normalnie rozmawiać i tylko ona wpuściła mnie do kręgu, kiedy rozmawiała z kimś, a ja przechodziłam obok. Większość natychmiast zacieśniała krąg, jak tylko ktoś stawał obok, lub próbował przyłączyć się do luźnej rozmowy. Też tylko jedna nieznajoma dziewczyna cokolwiek sama z siebie do mnie zagadnęła i może garść w ogóle omiotła mnie spojrzeniem. Kurcze, nawet z Bazylią, z którą stosunkowo często gadamy na fejsie, udało mi się zamienić dwa zdania dopiero za trzecim podejściem. I nawet przy Ikeowskim jedzeniu nikt nie chciał się zintegrować stojąc przy tym samym prowizorycznym stole.
Całą dwudniową konferencję przesiedziałam na jednym miejscu, z samego brzegu rzędu tak, że ciągle ktoś z moich sąsiadów obok mnie przechodził. Tylko jeden, słownie jeden człowiek zaczął się do mnie uśmiechać po południu pierwszego dnia, kiedy po raz enty przepuszczałam go obok siebie. A i to nie za każdym razem. No i z Maltretingiem i Wkurzonym gadałam sobie normalnie, choć znam ich też o tyle o ile; pierwszego z jednego wspólnego obiadu, drugiego tylko z sieci.
Nie, nie dlatego, że wszyscy byli tak strasznie zajęci głębokimi, poważnymi dyskusjami o sensie swojej pracy, albo że mam parcie na szkło i usiłowałam się dopchać do tych najważniejszych. Tych najważniejszych, czy jednych z najważniejszych po prostu znam z PSBV, ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, że ogółem polski bloger sprawia wrażenie dotkniętego mniejszym czy większym stopniem autyzmu.
Oczywiście wielu sytuacji normalnego, przyjaznego kontaktu mogłam w ogóle nie zauważyć w całym tym tłumie, ale zerknijcie proszę do wpisu Ilony Patro, a zwłaszcza na zdjęcie z Instagrama, które ją zainspirowało. Podczytywałam też przez te dwa tygodnie, kiedy nie miałam czasu na pisanie różne relacje, i często gdzieś pomiędzy wierszami przebijał się ten sam problem.
W realu jestem dość aktywnym uczestnikiem różnych spotkań, degustacji, festiwali, targów i innych podobnych, gdzie zwykle gromadzą się mniej lub bardziej nieznani sobie ludzie, którzy jednak bardzo szybko nawiązują niezobowiązujące znajomości. W przeszłości brałam udział w wielu konferencjach i międzynarodowych kongresach, nie tylko w Polsce i nie tylko z lokalnymi sławami, a z ludźmi naprawdę światowej klasy. Ba, przecież bywałam w różnych środowiskach zwariowanych i dzikich artystów czy twórców, ale naprawdę nigdy nie widziałam czegoś takiego, tak silnej zbiorowej nieufności w relacjach międzyludzkich.
Może to jest tak, że kieliszek wina, kawałek dobrego jedzenia, albo sztuka czy literatura jednoczy ludzi, dając im fajowski pretekst do przełamywania lodów, a może bloger to jednak osoba bardzo mocno wyizolowana, pozornie tylko otoczona tysiącami wirtualnych fanów i czytelników, a odcięta od zwykłego świata i ludzi? Może trzeba wymyślić jakiś gadżet, który blogerzy podawaliby sobie na podobnych spotkaniach, wymieniali się i dyskutowali o nim w niezobowiązujący sposób, jak przysłowiowa lampka wina?
Tak, ja wiem i rozumiem, że spora część blogerów, a zwłaszcza starzy wyjadacze, mieli rzadką okazję do spotkania się z (prawdziwymi) znajomymi i pogadania, ale z ręką na sercu nie mogę powiedzieć, żebym widziała jakoś specjalnie wiele przejawów takiego zwykłego społecznościowego, wspólnotowego kontaktu.
Małe, wąskie grupki – tak. Zamknięte hermetyczne kręgi? Tak. Prawdziwa swoboda bycia i kontaktów? Nie, tego mi zdecydowanie zabrakło. Dużo za to obserwowałam spięcia, napięcia, takiej sztucznej i lekko niezdrowej euforii, która kryła głębsze poczucie nieufności, strachu, może kompleksów. Na pewno ducha niezdrowej i nikomu do niczego niepotrzebnej konkurencji, objawiającej się między innymi ogromną tremą niemal wszystkich panelistów, z jakimi rozmawiałam. Nawet zaprawionym w bojach wyjadaczom podobnych wystąpień przed tą publicznością drżały nogi…
Moi drozy, ale o so chozi?
Na integracyjnym party przeszłam wszystkie sale trzykrotnie szukając wzrokiem kogokolwiek gotowego do integracji. Sądzicie że znalazłam? Och, zupełnie nie, poza wspomnianą Joanną. Pogadałam chwilę z Natalką i po drugiej lampce wina zwinęłam się do o wiele bardziej kontaktowej fotograficzki Renaty Dąbrowskiej, z którą strasznie fajnie i w dodatku produktywnie spędziłam wieczór. A znam laskę tyle co i resztę, czyli prawie nic. Ona się chyba zwyczajnie nie boi rozmawiać.
Nie boi się rozmawiać ustami, nie klawiaturą.
BFG pokazał mocne strony polskiej blogosfery, ale odsłonił też jej słabości, którym warto się przyjrzeć i z których dobrze byłoby wyciągnąć wnioski.
Nie wiem, czy to trochę nie jest “wina” podręczników dla blogerów Kominka, który podając dużo cennych informacji odnośnie prowadzenia blogów, skaził jednocześnie polską blogosferę swoim standardem kontaktu z otoczeniem. Że ma być szpan i pogarda dla słabszych (czyli z automatu głupszych i gorszych). Że trzeba się izolować, bo tak robią ludzie ze świecznika. Że trzeba mówić językiem z góry atakującym, albo ucinającym dyskusje, albo dokuczliwie żartować i wyśmiewać się. Że trzeba konkurować, walczyć o czytelników i forsę…
Nie, no przecież wcale nie trzeba, bo to nie są podwaliny pod długoletnią i owocną współpracę, lecz pod nieufność, strach i wyścig szczurów. A tegoroczne BFG bardzo ładnie pokazało, że ogromnie dużo ludzi szanuje i wyznaje odmienne wartości i że to nimi się w życiu kieruje. Warto, bardzo warto otwierać się na innych pośród swoich!
Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że Kominkowi trochę się pomylił odbiorca i podręczniki dla swoich kolegów napisał tak, jak pisze do swoich czytelników – z pozycji Wielkiego Kreatora Wizerunku. Pewnie nie taka była jego pierwsza intencja, ale tak wyszło, co pokazuje, do jak wielkiego stopnia jesteśmy odpowiedzialni za swoje słowa i jak bardzo do przodu musimy myśleć. Zawsze.
Na BFG czułam się trochę jak pomiędzy ludźmi, którzy bardzo boją się stracić swój wizerunek, więc nie stać ich na odsłonięcie siebie, na otwartość i zainteresowanie innymi, bo mogłyby na jaw wyjść jakieś ich słabości.
A ludzie nie żyją przecież w pustce – żyją dzięki ludziom i dla ludzi. Od ludzi otrzymują motywację i inspirację. Dla ludzi robią, dają i tworzą piękne rzeczy. Inaczej – jaki to wszystko miałoby sens?
Droga polska blogosfero, otwórz się na człowieka, na bliźniego swego, a już zwłaszcza na swoich kolegów po fachu. Wszyscy jesteśmy tak różni od siebie i tak różne wartości tworzymy, że naprawdę nie widzę potrzeby w tym izolowaniu się, zamykaniu na innych. Inni mogą tylko wnieść coś nowego, świeżego w nasze życie; na to liczyłam, jadąc przez cała Polskę na drugi jej koniec – że was poznam, że mnie zainspirujecie, że wymienimy się jakimiś myślami. Przecież wystąpienia panelistów bardzo wygodnie ogląda się we własnym łóżku, czyż nie?
Wiem, że to jest mocno generalizujące wrażenie, i że na pewno były osoby otwarte, które kontaktowały się z nieznajomymi, wiem też, że wielu z was naprawdę nie miało czasu i wiem również, że wielu jest zadowolonych i szczęśliwych i nie podziela mojej opinii. Rozumiem to. Jest nawet bardzo prawdopodobne, że sama nie odpowiedziałam na wszystkie spojrzenia lub uśmiechy, skierowane w moja stronę, że wielu mogłam nie zauważyć w swoim zamyśleniu. Piszę to wszystko jednak dlatego, że dla mnie samej kubłem zimnej wody było to, co kiedyś usłyszałam od nowej znajomej:
Bałam się do ciebie podejść, bo miałaś na czole dużymi literami napisane: “Nie potrzebuję nikogo z was, wypierdalajcie wszyscy”.
A mnie się tylko wydawało, że przyszłam na kurs nauczyć się czegoś nowego i po prostu nie mam czasu dla innych.
Uśmiech czy spojrzenie nie zajmują czasu. Pokora, akceptacja oraz ciekawość świata to wartości, które pchają nas wyłącznie do przodu. Tego nauczyłam się właśnie od ludzi, którzy uczciwie pracują z jedzeniem i winem, bo ich uczy tego sama Natura.
To jak? Robimy zbiorową autoterapię, zaczynamy luźno rozmawiać ze sobą, uśmiechać się i patrzeć sobie w oczy? Czy możemy ogłosić koniec autyzmu w polskiej blogosferze? Przecież #kontaktnieboli
Tutaj 14:40 moje dwie i pół minuty w panelu o wystawie. Bardzo ciekawe zdjęcia z wystawy i backstage’u tutaj, a niedługo skończę też wpis o innym bardzo ciekawym projekcie Dąbrowskiej “Sto portretów”.