Prawie mi się nie zdarza wyczekiwać na jakiś film z takim utęsknieniem, z jakim czekałam na najnowszego Jarmuscha i tę konkretną rolę Tildy Swinton. Ale wyczekałam i doczekałam się. Dostałam coś, co rzadko dostaję – jednoczesne nasycenie i dalszy głód.
Oglądam tak dużo, że prawie nigdy nie włączam dwa razy tego samego; o tym, żeby skończyć film i chcieć go natychmiast obejrzeć od nowa mowy nie ma. Tym razem mam niedosyt – i nie dlatego, że filmowi czegoś brakuje; to mnie brakuje nasycenia się nim. Bo choć połowa filmów Jarmuscha mnie nudzi, ta druga połowa jest jak stworzona dla mnie.
Only Lovers Left Alive jest kwintesencją tego, co pobrzmiewa w całej jego twórczości. Albo jest kwintesencją tego, czego sama szukam w życiu – piękna, sztuki, wartości, miłości. Które są zresztą synonimami.
Jeszcze zanim dotarłam do połowy, wiedziałam, że będę uwielbiać ten obraz. Perfekcyjnie powolny, perfekcyjnie dekadencki, głęboki w sam raz na tyle, na ile spod kurzu historii przeziera ziarno piękna i prostoty. Podróż zamknięta w statyce podupadłych ruin cywilizacji. Dla wędrowca, który zobaczył już wszystko, marność człowieka jest nic nieznaczącym mgnieniem – pyłem w porównaniu ze skompresowanym sercem gwiazdy, które nie dość że świeci, to jeszcze wydaje dźwięk gigantycznego gongu parę milionów lat świetlnych stąd…
Zupełnie nie da się go zestawić z klasyką filmów o wampirach; wampirzy wątek jest tu zaledwie tłem i nie stanowi sedna sprawy. Właściwie tylko uprawomocnia czy uwiarygadnia długowieczność bohaterów. Jedyne co ma znaczenie, to fakt, że są oni nosicielami kultury, sztuki, miłości, poszanowania i – tak, również – dobra. To ich egzystencja jest uzasadniona – zwykli śmiertelnicy są niczym więcej jak głupimi, prymitywnymi i pozbawionymi świadomości zombie, na których nie warto byłoby zwracać uwagi, gdyby nie to, że są najważniejszą niszczycielską siłą na świecie. Potrafią zniszczyć i zatruć wszystko, nawet samych siebie.
Film najpewniej rozczaruje, bądź znudzi każdego, kto nie dostrzega w życiu sensu pielęgnowania wyższych wartości i nie pojmuje ani nie podziela Jarmuschowskiego rozczarowania ogólną kondycją ludzkości. Jeśli przegapi się w nim maleńkie drobiazgi, szczegóły o szerokim znaczeniu, takie jak zachwyt Eve przebiegającym zwierzakiem czy jakością lutniczej pracy, czułość i niebywała wręcz bliskość i oddanie kochanków, ogólna ich sympatia i sprzyjanie światu, nie znajdzie się w tym obrazie właściwie nic ciekawego; zaledwie trochę patosu, trochę zgniłej arystokratycznej dekadencji.
Bo choć to piękny film dla każdego, kto poszukuje w życiu wyższych wartości, i w kim nie ma zgody na bylejakość, i kto już rozumie, że świata w pojedynkę nie zmieni, jest to też ponury i przytłaczający w gruncie rzeczy obraz o kondycji człowieczeństwa, które na przestrzeni wieków niewiele się zmieniło. Dla porównania przeczytaj o egzystencjalnej nudzie w filmach Sofii Coppoli.
>> Uwaga, teraz małe SPOILERY, przewiń w dół, jeśli jesteś przed seansem <<
Eve (a jakże, Ta Ewa), zatopiona w literaturze i sensualnych doznaniach prostych przejawów piękna przyrody, mieszka w otoczeniu książek, spisanych we wszystkich językach. Zdaje się znać je już na pamięć, a jednak wciąż z tą samą lubością i miłością w sercu, odczytuje je, chłonie, nasyca się nimi, nie chcąc ich porzucić. W podróż do swojego męża, pakuje wyłącznie dwie walizki książek, i muszę przyznać, że jest to jedna z moich ulubionych, najpiękniejszych scen. Czułość, z jaką dotyka każdej z nich, jak wybiera ze stert i z poupychanych po wszystkich kątach te jedyne, które się liczą, jak odczytuje z nich po raz kolejny piękno słów i wartość przekazu, poruszają mnie do żywego.
To ona, matka wszystkiego, nosi w sobie wyczucie czasu, umiejętność rozróżnienia wieku i przynależności, porządku biologicznego i harmonii w przyrodzie. Przyjmuje, obdarza, rozumie i kocha, dostrzega piękno i wartość tam, gdzie ich gołym okiem nie widać. Stanowi pozytywną przeciwwagę dla swojego męża.
Adam (Ten Adam), jest muzykiem i kompozytorem, tymże, który na przestrzeni wieków obdarzał świat najpiękniejszymi utworami. Dotknięty malkontenckim wpływem towarzystwa Byrona i jego kolegów, ugina się pod przytłaczającą melancholią; to jego najbardziej przygnębia kondycja ludzkości, dewastacja i zniszczenie, jakie sieje człowiek.
Adam mieszka na pustkowiu Detroit w otoczeniu instrumentów muzycznych – kolekcjonuje je, tworzy muzykę, która zresztą znakomicie wkomponowuje się w cały film. Jest tak zdegustowany deprawacją otaczającego go świata, że rozważa samobójstwo. Nie widuje nikogo, ani “zombie”, ani innych wampirów. W całości poświęca się muzyce, wychodząc jedynie na długie, nocne przejażdżki po pustym mieście, lub po żywność. Czyli krew.
Nowoczesne wampiry nie zabijają, wprost przeciwnie, bardzo szanują życie – nasycone nim, odsuwają się w cień, by w ciszy jednostajnie upływającego czasu, delektować się zdobyczami cywilizacji i kultury. Nie są żądne mordu, choć zranione ciało i lejąca się krew budzą w nich głód i naturalne instynkty. Są już jednak tak doświadczeni i ucywilizowani, że potrafią się powstrzymać, nie ulegają impulsom, zaopatrując się w bankach krwi. Wyjątek stanowią wampirze dzieci, które jak prawdziwe nastolatki łobuzują, nie potrafiąc zachować umiaru. Jeśli zabijają to przez przypadek, przedawkowując podczas pysznej zabawy.
Jest zresztą jeszcze jeden istotny czynnik, powstrzymujący bohaterów przed zabijaniem – nasi duchowi arystokraci są równocześnie slow foodowymi (slow bloodowymi?) smakoszami, a współcześni chodzący zombie trują wszystko wokół siebie, nawet siebie. Podobnie jak to, co jedzą, ich krew jest toksyczna, i to ona zabija jednego z nieśmiertelnych bohaterów filmu. Z powodu skażenia większość ludzi wydaje się być bezużyteczna dla wrażliwych na jakość i czystość energetyczną wampirów. Krew, czyli eliksir życia, skażona życie odbiera. Tego ludzie zdają się nie rozumieć, po brzegi wypełniając swoimi coraz bardziej chorującymi ciałami szpitale.
Zdewastowane i opuszczone ulice Detroit i zacofane, choć klimatyczne ulice leżącego na styku kultur Tangeru, to dwie najważniejsze przestrzenie filmu. Detroit, upadłe i wyludnione po ostatnim kryzysie, powstanie jeszcze, kiedy w południowych miastach zabraknie wody; a tej zabraknie już w najbliższych latach i to nie filmowa fikcja niestety. Tanger – skarbnica tradycji i pamięci, jest źródłem inspiracji i egzotycznego piękna, z którego wciąż jeszcze można czerpać, aczkolwiek nie bez ryzyka – to właśnie tutaj na skutek zatrucia umiera najstarszy z bohaterów, Kit Marlowe.
Kit, czyli Christopher Marlowe, ten sam, którego rzekomą śmierć miał upozorować jego przyjaciel, i ten sam, który potem miał się objawić światu jako wspaniały dramatopisarz Szekspir. Mroczne tematy utworów ich obu (ich jednego?) świetnie tu współgrają konwencją z wampiryzmem bohaterów, którzy wydają się już mieć za sobą transformację od wielowiekowej zbrodni do nowoczesnego funkcjonowania pośród (wciąż ganiającej za własnym ogonem) ludzkości.
W ostatniej scenie, w której wycieńczeni głodem małżonkowie czekają na wschód słońca, który ich unicestwi, rozmawiają właśnie o tym. Adam stawia fundamentalne pytanie: “Z ilu procent wody składa się krew człowieka, 82? Czy ci idioci już zaczęli bić się o wodę, czy wciąż jeszcze walczą o ropę?”. “Już zaczęli”, odpowiada Eve.
Przesłanie filmu jest aż rażąco oczywiste. Bo to jest staromodny film z przesłaniem.
Tymczasem na pustą ulicę wychodzi piękna para młodych, całujących się ludzi – znużone życiem wampiry, po raz kolejny wybiorą życie, jednakże decydując się nie unicestwiać unikatowego piękna w młodych – przemieniają ich, obdarzając długowiecznością. Paradoksalnie więc, to wampiry bardziej dbają o życie i jego jakość, niż sami ludzie.
>> Koniec SPOILERÓW <<
Obraz jest bardzo wysmakowany i wizualnie, i klimatycznie, i egzystencjalnie. Rozrysowuje się statycznymi pejzażami, będąc jednocześnie w stałym przemieszczeniu i podróży. Wielowiekowe, rozczarowujące doświadczenie bohaterów prowadzi ich do niemal całkowitego braku zaangażowania w sprawy świata, nie jest to jednak obojętność, a jedynie świadomość rozbieżności poziomów i potrzeb oraz niemożność wprowadzenia zmian bez zaangażowania z drugiej strony. To już nie wojownicy, to filozofowie.
Spokój i opanowanie, nieprzejawianie emocji w odbiorze wydarzeń, w tym samej śmierci rekompensowane są ogromną wrażliwością i potęgą głębokich uczuć. Bohaterowie mają całkowitą świadomość tego, że oddawanie ludzkości nawet najpiękniejszych wytworów kultury, nie odmieni ich barbarzyńskich obyczajów, ale będąc jednocześnie obserwatorami tego spektaklu wiedzą już, że cywilizacje, państwa, potęgi przychodzą i odchodzą, interesy się zmieniają, ale przetrwa tylko sztuka, tylko miłość, tylko piękno, bo tylko one mają znaczenie w ogólnym przemijaniu.
Wszystko jest w tym obrazie bardzo spójne i domknięte – postaci, ich wygląd i charaktery, wnętrza, widoki, pustynia ludzkiego żywota. Wspaniali aktorzy, idealnie dopasowani do swoich ról i urodą i postawą życiową. Prosta, pozbawiona efekciarstwa, minimalistyczna gra wiarygodnie buduje te charaktery, wpasowuje je w ruiny kolejnej cywilizacji, przez którą ostatni nosiciele wyższych wartości muszą przejść, by owe wartości ponownie przekazać dalej.
W moim odczuciu jest to po prostu dojrzały Jarmusch – to on przemawia przez ten film. To jego scenariusz, jego reżyseria, i również jego współpraca z Jozefem van Wissem przy muzyce. Wiele stawiam, że to jego życiowa filozofia. I najpewniej też jego rozczarowanie człowiekiem. A skoro tak, to i jego przesłanie do ludzkości.
Ars longa, vita brevis, moi drodzy. Szanujcie, co macie…