True Detective S01 – egzystencjalny ból duszy, którego nie musisz rozumieć

written by Renata Rusnak 10 marca 2014

Sama z siebie nie za bardzo zwróciłabym uwagę na egzystencjalny aspekt rozterek Rusta Cohle z True Detective S01 – osobiście cierpię na ten syndrom od urodzenia. Odnotowałam tylko, wraz z jego pierwszą zblazowaną uwagą, traktującą ludzkość jako pomyłkę ewolucji, że gość jest w moich klimatach i nie przejmowałam się tym więcej, kwitując wyrozumiałym uśmiechem każdą kolejną metafizyczną uwagę, zdradzającą cierpienie przymusowego przebywania na tym świecie. Ot, ziom, pozdrawiam.

Cała moja uwaga koncentrowała się za to na tym, na czym i jego – zbrodnia, śledztwo, zaniedbanie, uwikłanie, krycie na najwyższych szczeblach, łączenie w całość kultu, sięganie do ciemnej strony kryminalistów, wydobywanie z nich światła i rozumienia ich motywów. I tak pewnie dooglądałabym sobie spokojnie do końca i napisała coś zupełnie innego, niż piszę w tej chwili – pewnie pociągnęłabym wątek psychopatów do Luthra i skupiła się na naturze czystego zła.

Tymczasem mój zdradliwy Facebook pokazał mi ileś tam zdegustowanych komentarzy, odnoszących się do “płaczliwego” i “naciąganego” zakończenia serii. Poczułam się wywołana do odpowiedzi.

Nikt z was nie rozumie Rusta Cohla.
I dobrze, cieszcie się, że nie zostało wam dane…

Na świecie żyją różne typy ludzi; większość z nich jest zupełnie zwykłą, szczęśliwa, skupioną na sobie, na ogół dobrą dla innych, zabiegającą o swoje dobra i spełnienie, dość zdrową częścią ludzkości. Do tej części najprawdopodobniej należysz ty – i podziękuj Darom Losu, że cię tak w życiu ustawiły.

Ludzkość jednakże składa się jeszcze z władców i możnych, z psychopatów i ofiar, oraz z misjonarzy i upadłych aniołów. Upadłe anioły dzielą się na dwa gatunki – jedni czynią zło, drudzy to zło zwalczają. Rusty Cohle zalicza się do tej ostatniej grupy. Nawet jeszcze silniej niż sam Luther (ten z brytyjskiego serialu Luther, link powyżej), przesiąknięty jest bólem egzystencji, ponieważ przy okazji jest myślicielem. Takim, który nie tylko zastanawia się nad sensem własnego istnienia, ale i nad kondycją ludzkości. A ta, jak wiadomo, wypada bardzo średnio.

Żeby było weselej, podobnie zresztą jak detektyw Luther, w przeszłości Rusty doświadcza personalnej straty – jego ukochana córeczka ginie w wypadku, a jego szczęśliwe małżeństwo lega pod gruzami. W kontekście raczej piekielnego dzieciństwa, niewątpliwie piekielna praca wydaje się być już tylko konsekwencją. Krytykując zakończenie, w ogóle nie zwróciliście uwagi na “drobiazg”, który zdeterminował życie Rusta – śmierć dziecka.

Pamiętam, jak korespondowałam z moim przyjacielem Alexem o śmierci jego ojca. Alex pisał mi swoje odczucia straty i bólu, pisał jakieś osobiste, wrażliwe poezje, zadedykowane tracącemu pamięć ojcu, wzruszał się widokiem jego bezsilnych palców u stóp, kiedy ja odpisywałam mu o reinkarnacji, o wiecznej wędrówce, o tym, że przecież tak naprawdę nie traci się nic…

Kilka lat później korespondowaliśmy o śmierci jego matki. Alex napisał mi, że jego podróż po Europie musi się skończyć, nie spotkamy się, wsiada właśnie w Wiedniu w samolot do Nowego Jorku, bo jego mama umiera. Nic mi więcej nie trzeba było – wyrazy współczucia, smutek, wsparcie, podtrzymywanie na duchu i takie absolutne zrozumienie tego, że chce być przy niej zamiast w Europie – jak bardzo różniły się moje listy od tych sprzed paru lat.

Dlaczego? Po prostu pomiędzy tymi śmierciami straciłam najmłodszego brata. Po prostu przeżyłam to, doświadczyłam tego, trzymając go za rękę i głaszcząc po włosach, kiedy jego oddech się skończył. Skończył na zawsze. Nieodwracalnie. Nigdy więcej. Czym w stosunku do tej nieodwracalności i definitywności jest jego nieśmiertelna dusza, reinkarnacja i co mnie one obchodzą? I czego bym nie oddała, żeby zobaczyć go znowu, poczuć, przytulić, pocałować?…

A przecież mój brat bardzo długo chorował i ogromnie cierpiał i śmierć przyniosła mu wyzwolenie, które mnie ucieszyło. A przecież rodzice Alexa byli już bardzo, bardzo starzy i odeszli we właściwym dla siebie czasie. Co stałoby się, gdyby ktoś nagle odebrał mi mojego syna? Przepraszam, patrzyłam na swoich rodziców, jak zapadli się w sobie, choć podobnie jak ja, od lat byli przygotowywani na to odejście…

Nikt, absolutnie nikt, kto nie doświadczył śmierci kogoś naprawdę bliskiego nie zrozumie tych kilku łzawych minut na zakończenie serii. Nikt, kto bodaj nie przeszedł przez piekło własnej śmierci, odtrącony przez miłość swojego życia, nie zrozumie tej przerażającej, rozdzierającej tęsknoty za ukojeniem – za ukojeniem w miłości, w bliskości, w jedności, w ciszy i w spokoju ducha.

Proszę was – jeśli widzicie coś, czego nie rozumiecie, nie komentujcie tego w nieuzasadniony sposób, bo robicie z siebie płytkich i przemądrzałych głupków, jakim i ja kiedyś byłam. Nawet tani wyciskacz łez, jeśli przemawia do kogoś, znaczy, że przemawia do czyjegoś doświadczenia. Które was ominęło. Podziękujcie raz jeszcze, że nie musicie płakać i idźcie dalej. To wielkie błogosławieństwo nie znać bólu duszy, nie ponosić odpowiedzialności za świat, nie musieć walczyć ze złem i okrucieństwem, nie zaznać w życiu śmierci, ani nie odczuwać jego brudu.

Ósmy odcinek serii? Obejrzyjcie go jeszcze raz, kadr po kadrze wczuwając się w obrazki, które widzicie. Poczujcie to. Zobaczcie energię, jaka tam panuje, wczujcie się w kadry z domu zwyrodniałego Erolla Childress i jego siostry-kochanki, nawet jeśli to klimaty jak z horrorów. Rust, wysiadający z auta i mówiący: “To jest to. To jest to miejsce”, na własnej skórze wyczuwa siedlisko zła. Zło zawsze promieniuje i to jest straszne, kiedy się je wyczuwa.

Zwróćcie uwagę na długą sekwencję przedzierania się Rusta przez pomieszczenia diabelskiej fortecy za wyznawcą krwawego kultu, poczujcie to – jak działają symbole, jak Rust gubi się w nich, jak zaczyna powoli ulegać ich magicznej sile by w końcu – doświadczyć wizji Chaosu i – paradoksalnie to w Chaosie zaznać Nirwany.

Bonus dla serii za to nietypowe zakończenie, który kompletnie przegapiliście – bohater doświadcza miłości i ukojenia w objęciach Czystego Zła, tego, do którego modlą się okrutni członkowie kultu. Nie ma dychotomii na świcie – Dobro nie jest Dobrem, Zło nie jest Złem – gnoza w czystej postaci. A mimo to, mimo ciemności na świecie, to właśnie Rust twierdzi, że światło zwycięża.

A kto z was na co dzień zajmuje się tym, by światło zwyciężyło? Robią to inni, tacy właśnie straceńcy jak Rust, którzy nie widząc najmniejszego sensu w jałowym istnieniu dla istnienia, po cichu i własnym kosztem dbają o to, by otaczały was jasność i miłość, nie zaś okrucieństwo i mrok. By wasze życia mogły się spokojnie spełniać i toczyć wokół jakości konsumpcji, a nie wokół podstawowych praw człowieka.

Bo choć seria jest zmyślona, opiera się na wplecionym w ziemskie człowieczeństwo i niestety też naszą kulturę złu. Jakby mocno nie zaciskać oczu, na świecie naprawdę dzieje się tyle zła, tyle równie okrutnych i okropnych rzeczy, że wiedza bodaj o ich ułamku przytłacza.

Te głosy krytyki o banalność zakończenia, o zawód, jaki sprawia proste rozwiązanie zbrodni, które zamiast wskazać korupcję, koligacje, nierówność społeczną i wyzysk (oh, yeah, który to już raz i kogo coś w tym temacie może jeszcze zaskoczyć – ślepców?) są pozbawione sensu. Banalność zła właśnie na tym polega, że jest banalna i że nie ma dla niej żadnego uzasadnienia.

Jak zauważył ktoś w jednej z dyskusji – jeśli czegoś nie widzisz, nie rozumiesz, nie znaczy, że to coś nie istnieje. True Detective to serial z wyraźnym, mocnym i mrocznym klimatem i z bardzo konsekwentnym zakończeniem. Taki klimat może komuś pasować albo nie, ale to już zupełnie inna sprawa.

Zobacz inny, lecz nie gorszy Sezon 02.

Nic Pizzolatto, True Detective S01, 2014

Nic Pizzolatto, True Detective S01, 2014

Może Cię zainteresować

Napisz komentarz