W Rzeszowie nigdy nie byłam inaczej niż w pociągu przejazdem w stronę Przemyśla i Ukrainy, ale w końcu musiało się stać. Jest tam takie Stowarzyszenie Pro Carpathia, które zrzesza ciekawych ludzi, udowadniających, że na tak zwanej prowincji dzieje się wiele dobrego. Szczególnie w tym obszarze, który dotyczy mojej słabości, czyli dobrego jedzenia. Właśnie oglądam sobie z bananem na buzi wydaną przez Pro Carpathię Wielką księgę tradycji kulinarnych województwa podkarpackiego, którą stamtąd przywiozłam.
Ponad 1400 oryginalnych przepisów z trzech regionów Podkarpacia!
Najbardziej wzruszam się prostotą tych potraw, złożonych z 3, 5 składników, a zaraz potem tym, że wszystkie są opisane albo czyimś nazwiskiem, albo którymś Kołem Gospodyń Wiejskich, albo miejscowością. Wariacji na gołąbki kilkadziesiąt. Na placki wszelkiej maści, razowe czy nie, słodkie i słone, albo na zastosowanie twarogu to chyba w setkach.
Pomyśleć, że tak niebywale ubodzy jesteśmy współcześnie w nasze monouprawy i monotalerze…
Jeśli globalizacja ma jakieś niefajne oblicze, to najprzykrzej odbija się ono w tym naszym tradycyjnym jedzeniu, które zaginęło, sprytnie i po cichu wyparte przez jedzenie z fabryki. A tu proszę, co wieś to własna tradycja.
Tak rzeczywiście, jak to pamiętam z dzieciństwa. Jeśli we wsi jeden przepis się sprawdzał, to był przekazywany z ust do ust (dosłownie też) i odręcznie przepisywany do świętego zeszytu z przepisami, aby nigdy nie zaginął. A potem i tak zaginął. Zeszyt mojej mamy na przykład – nie mam pojęcia gdzie jest przez grzech zaniedbania, przez brak tej dzisiejszej świadomości własnego dziedzictwa, korzeni, smaków i przede wszystkim wiedzy i znajomości przyrody i jej oddziaływania na nasze zdrowie i kondycję.
A gdyby i dziś nadal były te same zboża, warzywa, lokalne odmiany… My w mieście, ale też i my na wsi pozapominaliśmy sobie o tym, co było nasze własne, ale i co kształtowało nas, określało nasze smaki i rodzaj tradycyjnego funkcjonowania w lokalnych społecznościach, co dawało pracę i zajęcie, pomagało przetrwać na przednówku przez całe stulecia.
Pizza i makarony od 20 lat są narodowym tradycyjnym pożywieniem Polaków, a co się stało z cudownymi proziakami, plackami z blach, wszelkimi odmianami klusek i zacierek?
Podnieca nas ravioli, ale kto tak naprawdę potrafi jeszcze zrobić perfekcyjne uszka? Lasagnę docenimy, a rodzime zapiekanki (nie te na francuskiej bagiecie, ale z piekarnika) nie wydają się nam wcale atrakcyjne.
Ale co, gdyby zacząć bawić się z tymi dawnymi, ubogimi przepisami i podnieść je do kategorii nowoczesnych potraw narodowych? Jest kilka restauracji, z Atelier Amaro na czele, które zgłębiają tajniki dawnej kuchni polskiej, to jednak wciąż za mało. Bardzo powoli do gastronomii wraca produkt regionalny, wciąż jednak brakuje w niej eksperymentów z tradycjami. Ok, bigos przetrwał i nadal można znaleźć miejsca (i domy!), które serwują go w nienagannej postaci. Ale dlaczego by nie rozwijać innych tradycyjnych przepisów? Jeśli na samym Podkarpaciu jest 1400 przepisów, zebranych z paru ledwie wsi, to jakież bogactwo kulinarne kryje się w pozostałych regionach Polski? Może fajnie byłoby zacząć cieszyć się tym, co mamy i rozwijać to?
Zrobienie czegoś własnymi rękami jest piękne i niepowtarzalne. Nawet jak się nie ma czasu, to te najbardziej prymitywne przepisy z ubogiej kuchni wiejskiej mogą okazać się pomocnym rozwiązaniem. W końcu czemu by nie? Dokąd będziemy wstydzić się tego, kim jesteśmy i jak długo będziemy wyrzekać się własnych korzeni, latając wciąż i wciąż za deficytowym za komuny towarem zagranicznym? A może już wystarczy?
Może pora zacząć pielęgnować to co cenne w nas, przestać być gęsiami i zacząć mówić własnym językiem?
Przypomniał mi się jeden starszy pan, który na targu w Katowicach podszedł do mnie na stoisku z serami kozimi od Maziejuków, spytał o ceny, a zaraz potem puścił wiązankę na temat tego, że w Biedronce kupuje portugalskie sery za połowę tej ceny, że w Polsce to same złodzieje i oszuści, że przez tych złodziei i oszustów jest tak źle w kraju.
– Proszę pana – odrzekłam z dużym spokojem osoby wierzącej w swoje słowa, – w kraju jest tak źle przez pana i takich ludzi jak pan, bo zamiast zostawiać pieniądze w Polsce, pan je odsyła do Portugalii, zmniejszając rynek zbytu u nas, zmuszając uczciwych małych producentów do utrzymywania wysokich cen, odejmując świadczenia na pana darmową służbę zdrowia i pozbawiając naszej młodzieży pracy i godziwej płacy. To pan okrada ten kraj i to przez pana się nie rozwijamy, bo woli pan byle jakie sery z Portugalii, zamiast bardzo dobrych serów od nas, których pan nawet nie spróbował, ale już wie, że są oszukane.
Starszy pan jeszcze chwilę się ze mną posprzeczał, w końcu jednak machnął ręką i odszedł z uśmiechem na twarzy, bo życzyłam mu dużo zdrowia i dobrego jedzenia. Może następny raz już nie będzie tak bezmyślnie krzyczał o swoich rodakach, że wszyscy złodzieje i oszuści?
Może wszyscy razem powinniśmy zacząć chwalić to, co nasze, własne, lokalne i myśleć o tym, jak to ulepszać, zamiast nabijać kiebzy innym krajom? Im bogatszy i szczęśliwszy jest mój sąsiad, tym bogatszy i szczęśliwszy staję się ja. To naprawdę jest aż tak bardzo proste…
Przy okazji warto jednym okiem zerknąć do ciekawego projektu Pro Carpathii Wczoraj i… dziś. Kuchnia Powiatu Ropczycko-Sędziszowskiego, w którym spotkały się tradycyjne przepisy, sygnowane przez konkretną osobę, gospodynię, szefa kuchni z regionu ze swoimi unowocześnionymi przez uczniów szkoły gastronomicznej wersjami. Poziom przepisów jak to ze szkoły gastronomicznej, ale kierunek ciekawy.
Burger na proziaku z lokalnym, tradycyjnym sosem? Ależ czemu by nie?
A Rzeszów jest jak mała bombonierka – ze słodkim jak z Rumcajsa ratuszem i pięknymi uliczkami. Warto!
Polub-lub-udostępnij. To moje “pieniądze” za pracę 😉