Bardzo interesujące, jak człowiek dorasta do pewnych filmów, tematów. Oglądałam The Bridges of Madison County już dwukrotnie – raz dokładnie, raz pobieżnie, dawno temu. Pierwszy raz odebrałam film jako flaki z olejem i nieznośny rozlazły romantyzm. Nie rozumiałam pobudek bohaterów, mierzili mnie okropnie. Za drugim razem było niewiele lepiej i pogrzebałabym ten film na zawsze, gdyby jeden z moich przyjaciół nie powiedział: “To piękny film, po prostu nie dojrzałaś do niego jeszcze”. Brzęczało mi to przez lata w głowie, choć nie akceptowałam takiej opinii; w końcu kto tu jest tak dojrzały, jak ja?!
Wreszcie obejrzałam ten obraz po raz trzeci – z wielką uwagą, ogromnym wzruszeniem i sporym, mam nadzieję zrozumieniem. Chyba faktycznie dorosłam do pojęcia wyborów głównych bohaterów, do niemożliwości i wielorakości życia, do poczucia obowiązku i przede wszystkim do odpowiedzialności – za siebie, za drugą stronę, za innych, za tych, których się kocha.
Nie twierdzę, że kiedykolwiek umiałabym się poświęcić jak Francesca, że nie wybrałabym natychmiastowej teleportacji do nowego, ciekawszego, lepszego i pełnego miłości życia – gdyby już komuś udało się mnie wtłoczyć w nudne życie czyjeś żony w środku pustyni… Nie, prawdopodobnie mój wybór byłby zupełnie inny, tym bardziej, że funkcjonuję w społeczeństwie mądrzejszym w samowystarczalność kobiet o całe 50 lat, ale WRESZCIE ROZUMIEM.
Tak więc – piękny to i wzruszający film. I niech zaczeka z oglądaniem, kto jeszcze nie dorósł.