Musiałam udać się po coś do Nowego Targu, pozałatwiać jakieś papierki. W do połowy pełnym (choć, żeby w tym przypadku zaprezentować myślenie pozytywne powinnam powiedzieć – w do połowy pustym) autobusie wybrałam siedzenie mniej więcej pośrodku. Liczyłam na najbardziej docieploną przestrzeń i zminimalizowaną strefę drgań. Według swojej znajomości autobusów powinnam siedzieć blisko dmuchawy, jednak nie bezpośrednio na niej.
Chłodna kalkulacja na nic się nie zdała, bo chłód panował w całym pojeździe. Nie mam co narzekać, to nie był ziąb – zwykły chłodek, który w kurtce zapiętej pod szyję dało się przeżyć bez dygotania. Zakopiankę do Lubnia znam na pamięć – jeżdżę nią na wieś. Do Nowego Targu jednak leci się od Lubnia prosto, coraz wyżej po szczytach.
Ośnieżone, jednoznacznie białe, łagodnie pochylone zbocza, gdzieniegdzie ledwie zaznaczone łyse i czarne drzewa na tle bladosiwego nieba w okolicach Rabki nie zaparły mi tchu. Nie to co droga przez doliny między Mszaną Górną a Kamienicą, a potem wzdłuż Dunajca, które o każdej porze roku wzbudzają we mnie jednakowe uniesienie.
Jestem pasażerem wyglądającym przez okna. Oczywiście w momentach kiedy nie śpię. Tym się więc zajmuję, że oglądam krajobrazy. Wzrok mój skupia się na tym, co za szybą. Kiedy jednak za szybą nie dzieje się nic ciekawego, oczy zaczynają nerwowo wędrować po najdrobniejszych szczegółach w zasięgu wzroku. Szukają jakiegokolwiek punktu zaczepienia, a nie znajdując takiego, odpływają w świat wewnętrzny, pogrążając mnie w bezmyślności.
Lecz co, kiedy wzrok przyciągnie taka dajmy na to koza z nosa, przyklejona do zagłówka sąsiedniego fotela przed tobą? Przywrze do niej, ulegnie jakiejś zaczarowanej hipnozie, w każdej pozycji wyostrzy najdalej nawet wysunięte pręciki i czopki obu gałek ocznych. Pole widzenia rozszerzy do jakichś owadzich rozmiarów, czyniąc widzenie kątem oka widzeniem zasadniczym.
I nagle taka czyjaś uschnięta koza z nosa urasta do rozmiarów całego wszechświata. Wchłania w siebie wszelkie prądy filozoficzne, teologiczne i najlepsze metody psychologiczne. Sama wręcz staje się Czarną Dziurą, w której znika całokształt znanego i nieznanego świata. Pozostała część autobusu (zbioru, którego elementem składowym choć przypadkowym i nieobowiązkowym jest koza) traci na znaczeniu, podobnie jak nudny krajobraz za oknem, cel podróży, głośno gadający facet z siedzenia naprzeciw, zalatujący czosnkiem i starym potem gość przed tobą, a nawet przyjemnie grające radio w słuchawkach telefonu.
Pozostaję tylko ja i moja psychologiczna wojna z kozą z nosa.
Zignorować kozę. Nie pozwolić jej zaszantażować się. Za żadną cenę nie zmienić wygrzanego już i optymalnie usytuowanego siedzenia. Zwalczyć impulsywno-kompulsywną potrzebę natychmiastowego zeskrobania zaschniętej kozy oraz wszelkich dowodów jej istnienia…
Umysł pracuje na pełnych obrotach. Analiza wszelkich możliwych zaraz i pomorów, związanych z kozą na zagłówku sąsiedniego siedzenia. Estetyka podróży. Estetyka moralna osoby zostawiającej po sobie kozy w tak otwarty sposób. Wewnętrzny stan ducha i walka o komfort jazdy, przypłacony ceną za bilet o połowę niższą niż taksówka z Rynku do mojego domu w Krakowie…
Daremny trud.
Pozostaje odliczanie czasu, jaki dzieli mnie od mojego przeznaczenia, które nieuchronnie doprowadzi do porzucenia kozy w środku autobusu i udania się do własnych spraw.
Gdyby jeszcze ten zimy pot, który mnie oblał był gorący, a nie zimny…