W 2005 roku, ledwie parę miesięcy po Pomarańczowej Rewolucji, odbywał się kolejny Międzynarodowy Kongres Ukrainistów. Taka bardzo prestiżowa, cykliczna impreza, na którą od odzyskania państwowości zjeżdżali się wszyscy specjaliści od Ukrainy – od historii, przez politykę, nauki społeczne, ekonomiczne, językoznawcze aż po pedagogów. Potężna impreza, która przez lata odświeżała i popychała w przód przestarzałą naukę w dawnej Republice Radzieckiej, integrując rozpierzchłe i zdecydowanie nowocześniejsze środowiska emigranckie.
Byłam trzykrotnie na tych kongresach, ostatni raz właśnie w Doniecku. To właśnie ten kongres ostatecznie zaważył na mojej decyzji porzucenia doktoratu i odejścia od nauki, która za bardzo rozbiegała mi się z rzeczywistością, ale o tym kiedy indziej.
Wtedy, w 2005 r., atmosfera na Ukrainie była bardzo gorąca. Uniwersytet Doniecki w całości poparł niebieskiego prezydenta, a jego rektor zasłynął sankcjami, nakładanymi na pomarańczowych studentów. Kongres, który zaplanowany został na trzy lata wcześniej, nie mógł w ostatniej chwili zostać ani odwołany, ani przeniesiony – chodziło o prawie tysiąc osób, które zjeżdżały się z całego świata. Z oczywistych względów pomarańczowi uczestnicy mieli spore obawy przed pojawieniem się w tej macierzy złego człowieka Janukowycza.
Ostrzegano nas przed używaniem ukraińskiego, chodzeniem w pojedynkę po ulicach, zapuszczaniem się gdzieś dalej od Centrum i od Uniwersytetu. Mogły nam grozić pobicia, albo inne nieprzyjemne atrakcje. No ale ja, jak ja. Poprzyglądałam się najpierw ludziom na kampusie, potem na okolicznych ulicach, potem w kawiarniach, a potem stwierdziłam, że cholera wie, kiedy znowu przyjadę do Doniecka. Wrogości do tej pory nie spotkałam nigdzie.
Nie mówię w ogóle po rosyjsku, choć czytam i rozumiem, mam w głowie jakiś automat, który przełącza mnie na ukraiński, nawet kiedy rozmawiam z Rosjanami i Białorusinami. A co dopiero z rosyjskojęzycznymi Ukraińcami… Każde moje pytanie o to gdzie co zobaczyć, zdobyć, jak dojść przyjmowali z wielką uwagą, starając się mnie zrozumieć i możliwie zrozumiale podać wszystkie wskazówki.
Niewiele więc myśląc, odpuściłam jedno popołudnie na Uni i poszłam połazić po mieście. Moja metoda zwiedzania wszystkich zakątków świata jest jednakowa – iść, dokąd oczy poniosą, byleby było ładnie. Zaczęłam więc od Centrum, a potem szłam nie mam pojęcia w którym kierunku, po prostu wzdłuż ulic i podwórek, najbardziej zwracających moją uwagę.
Nie będę ukrywać, Donieck mi się spodobał. To było pierwsze wielkie postsowieckie miasto, które udało mi się zwiedzić, choć byłam wcześniej w Charkowie. Miasto wybudowane na fali rozkwitu przemysłu niecałe półtora wieku wcześniej w złożonej z pięciu na krzyż chałup osadzie kozackiej, z dominującą architekturą sowiecką.
I to właśnie tu, po raz pierwszy pokochałam znienawidzone całe życie symbole sierpa i młota! Bo to właśnie tu było mi dane odczuć nadzieję, siłę i rozmach tych dawnych architektów i budowniczych, którzy kiedyś modernizowali swój kawałek świata. Sierpy, młoty, kowadła, kopalnie, ludzie pracy – to wszystko, wtedy jeszcze, u samego źródła socjalizmu, symbolizowało siłę człowieka, postępu, narodu, dawało nadzieję na lepsze jutro. To nie był leninizm ani stalinizm. To nie była Sowietlandia!
Tak jak spacerując po tradycyjnych miastach europejskich, wszędzie spotykamy symbole chrześcijańskie lub masońskie, tak tam wszędzie, na każdym gzymsie, w każdej bramie i każdej fasadzie zobaczymy symbole postępu i przemysłu. Niesamowite wręcz wrażenie robi główny most przez rzekę Kalmius – potężny, piękny, żeliwny z wykutymi w nim ludźmi pracy. Pomyślcie o Karlowym Moście w Pradze i wyobraźcie sobie hutników, górników, żniwiarzy, pielęgniarki i traktorzystki…
Idę więc tymi ulicami i podwórzami, a w głowie kotłują mi się myśli – dlaczego tak ostro oceniamy tych ludzi tutaj? Przecież ich życie, ich kultura są inne. Wyrosły na innej tradycji, w innej mentalności, na innym podłożu. Oni są komunistami z dziada pradziada, bo przecież przed pierwszymi kopalniami nie było tu nic. Byli tylko oni i praca ich rąk. To są ich mity, to ich kultura, to ich tradycja. Po prostu krótka.
Przypominam sobie wszystko, co wiem z literatury o początkach socjalizmu, jeszcze zanim rozpoczęły się opresje. Przypominam sobie tę nadzieję, jaką tchnęła w ludzi możliwość pracy, zarobku, postępu. Ten entuzjazm, który kazał im pełną piersią wyśpiewywać pieśni na cześć wodzów rewolucji. Idę i próbuję sobie to poukładać do kupy z ich niechęcią do przemian demokratycznych, do języka ukraińskiego. Ojczystego? Nie wiem. Po raz pierwszy w swojej twardej karierze proukraińskiego ukrainisty zaczynam mieć wątpliwości.
Może dla nich nie Ukraina jest ojczyzną, a Donieck? Ta część świata, którą zbudowali na węglu w szczerych i żyznych stepach? Mają swojego kacyka, który połowę miasta odremontował, wybudował stadion, dał im pracę. Większość z nich nigdy poza to miasto nie wyjeżdża, może na daczę, może na wieś do krewnych. Dlaczego oni mają kochać Ukrainę? I za co? Co dostali od Ukrainy i dlaczego należy ich zmusić do używania obcego im języka?
Mój wzrok przyciągają jednak barwy narodowe Ukrainy. Jest ich wszędzie pełno. Najwyraźniej zostało im we krwi wieszanie flag. Nie spotykam jednak nigdzie flag z symbolami Związku Radzieckiego – to są flagi Ukrainy i ich lokalna symbolika. Właśnie socjalistyczna, przemysłowa symbolika klasy pracującej, ale nie czerwona jak krew, a błękitno-żółta. Symbol bezkresnego nieba i ciągnących się jak okiem sięgnąć łanów zboża, symbol stepów i ukraińskich czarnoziemów. I czerń, czerń kopalni i węgla.
Cykam fotkę i idę dalej, przecinając jakiś miejski minipark. Przez muzykę ze słuchawek przebija się jakieś wołanie. Oglądam, widzę młodego człowieka, który coś woła i macha do mnie. Zatrzymuję się, a on podbiega gestykulując. Wyjmuję słuchawki z uszu, nachylam się w jego stronę z uwagą – najwyraźniej coś pilnego ode mnie potrzebuje. Wreszcie słyszę, jak agresywnym i rozkazującym tonem żąda ode mnie aparatu. Mam skasować wszystkie zdjęcia, które zrobiłam na jego obiekcie bez pozwolenia.
– Nie ma takiej możliwości – odpowiadam. Wciąż mam chill w gaciach i wielkiego banana na buzi – nie tak łatwo mnie zdenerwować, kiedy wpadam w zachwyt nad światem.
Patrzy na mnie zbity z tropu, ale przybiera jeszcze Ważniejszą i Pewniejszą minę i jeszcze Ostrzej powtarza, że muszę natychmiast skasować wszystkie nielegalnie zrobione zdjęcia zakładu, którego jest ochroniarzem. Pytam go, nadal uśmiechnięta, czy jest to obiekt związany z bezpieczeństwem narodowym lub wojskiem i gdzie jest oznakowanie, że zdjęcia są niedozwolone. Zaczyna się denerwować, mówi, że albo skasuję, albo wezwie milicję. Zgadzam się by wezwał, choć wiem, że sporo ryzykuję – jeśli wezwie, to na pewno jakiegoś przekupionego pobratymca, który nie będzie miał najmniejszych problemów z nagięciem wszystkich praw tak, by wsadzić mnie za kratki.
Widzę jednak, że blefuje z tą milicją, mówię więc, że jestem zwykła turystką, fotografuję budynki, jak to robię wszędzie na świecie, i jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś mi zabraniał. A tam, gdzie zdjęcia są zabronione, musi być wyraźne oznakowanie, inaczej skąd mam wiedzieć, że nie wolno. W normalnym świecie tak się robi, dlaczego na Ukrainie nie?
Plącze się w zeznaniach, że każdy wie, że nie wolno. Pytam, skąd ja mam wiedzieć i zaczynam sobie trochę żartować z tajemnic strategicznych, jakie mogę wykraść, fotografując budynek firmy węglowej. Ryzykuję dalej i pytam, czy robią tam coś niezgodnego z prawem? Wciąż nie zgadzam się z oddaniem aparatu, ani skasowaniem zdjęć, powołując się na swoje prawa człowieka do wolnego przemieszczania się po świecie.
Patrzy na mnie coraz większymi oczami w końcu przechodzi na ukraiński i pyta dlaczego tak płynnie mówię tym językiem. Stwierdzam, że zaryzykuję i przyznaję się, że jestem ukrainistą, który przyjechał na taki i taki Kongres. Chłopak wyraźnie mięknie, choć pozostaje czujny. Odpytuje mnie na okoliczność międzynarodowego szpiegostwa. Proszę, żeby uczciwie się zastanowił, co mogę w ich węglowym na oko zakładzie wyszpiegować? Czy robią coś nielegalnie, że mnie napada na ulicy, zachowując się jak za Sowietów? Zaczyna się kajać, wiesz, koledzy mi kazali, wysłali mnie tu, ja sam jestem z Zachodniej Ukrainy, tutaj tylko pracuję, muszę robić, co mi każą, bo będą mi dokuczać, pokaż choć te zdjęcia, żebym mógł powiedzieć, że skasowałaś…
– Nie mogę ci pokazać tych zdjęć, bo zdradzę w ten sposób Ukrainę i to, w co wierzę. – Oczy ma już jak księżyce w pełni. Stoi i gapi się na mnie bez słowa. Mówię: – Nie dam ci tych zdjęć, bo zachowanie twoje i twoich kolegów łamie prawa człowieka i jest przeciwko wolnej Ukrainie, – w myślach zaś kończę “i jest bandyckie”.
Prawie płacze, więc wyciągam aparat zgadzam się pokazać mu zdjęcia, ale nie dlatego, że mnie zmusił, lecz dlatego, że chcę mu je pokazać. Żeby zrozumiał. Pokazałam mu kilka; z jego obiektu było zresztą tylko jedno, to z flagami. Odchodząc rzucam jeszcze przez ramię:
– Jestem za wolną Ukrainą i za prawami człowieka, pamiętaj.