Przypomniała mi się nagle moja nie tak dawna podróż do Norwegii sprzed paru lat. Nie zastanawiam się nad nią zbyt wiele, jednak w momentach, w których chcę sięgnąć po wdrukowane w mój organizm smaki dzieciństwa, podświadomość czemuś pokazuje mi wspomnienie sędziwej seniorki rodu mojego przyjaciela w Setermoen. Nie mam pojęcia dlaczego w tych chwilach nie widuję własnej babci, która to przecież ukształtowała moją mapę smaków? Choć babcia mojego przyjaciela słynęła w całej okolicy ze swej kuchni, jej norweskie najbardziej tradycyjne placko-ciastka, które kazali mi tam próbować były dla mnie całkiem wstrętne i organicznie obce. Przyjaciel wciągał je uszami, podczas gdy ja natychmiast ugotowałam sobie… lane kluski na mleku!
Jedzenie w jakiś czarodziejski sposób nas determinuje. Myślałam o tym podczas ostatniej trzydniowej i niezwykle intensywnej trasy kulinarnej po szlaku Podkarpackich Smaków. Byliśmy w paru blogerów i dziennikarzy na wyjeździe, zorganizowanym przez Stowarzyszenie Pro Carpathia ze środków Alpejsko-Karpackiego Mostu Współpracy. Nasz przewodnik Krzysztof Zieliński, przeciągnął nas po bardzo różnych w formie i stylu kuchniach i restauracjach, od fusion przez miejsca na codzienne obiady do najbardziej tradycyjnych dla regionu karczm. Abstrahując zupełnie od poziomów serwowanych dań, najczęściej wysokiego i bardzo wysokiego, zwróciłam uwagę na to, że wszyscy – niezależnie z którego regionu Polski pochodzimy – absolutnie kochamy i cenimy wszelkie mączne, najprostsze, najbardziej domowe dania. Od proziaków w Bachórzu koło Dynowa przez chopcie lasowieckie (gołąbki z farszem jaglanym) w Baranowie Sandomierskim, czy pyzy z nadzieniem ruskim w Mielcu aż do pierogów w Kolbuszowej. Smakowały nam też najbliższe sercu zupy, żurki czy grzybowe, kiszone kapusty, ogórki, surówki oraz proste formy mięsa, dziczyzna, gęsina, kaczka, tradycyjnie, lecz porządnie zrobione – pieczone, wędzone, duszone, ale to wszelkie formy klusek i placków budziły w nas prawdziwe żądze i spontaniczną, dziecięcą wręcz radość i błogość.
Wszystkie te tradycyjne dania wygrywały i zwyczajnie biły na łeb całą współczesną, importowaną kuchnię, która raz po raz usiłowała konkurować z tym, co poza własną nawet świadomością kochamy najbardziej. Może to z powodu (jednak) nieumiejętnego obchodzenia się kucharzy z tym, co nie rodzime, a może zwyczajnie nasze organizmy są scalone ze ściśle określoną formą jedzenia?
I teraz do sedna, czyli do tego, o czym często się zapomina.
Najprostsze dania bywają najtrudniejsze do doskonałego wykonania.
Niby każdy potrafi zrobić pierogi, ale o ilu pierogach powiemy, że są doskonałe? Albo że lanych klusek nie da się zrobić lepiej? Lub, że pyzy są tak idealnie skomponowane, że same rozpływają się w ustach? A to niby tylko mąka, sól i woda, czasem jajko…
Napiszę osobno recenzję, może nawet dwie z całej trasy, opiszę miejsca i dania, jakie jedliśmy, tymczasem chcę ten wpis podsumować dwoma wnioskami. Jeden – nie możemy wstydzić się naszej polskiej kuchni! Nie powinniśmy, nie mamy czego. Dobrze zrobiona jest zwyczajnie doskonała, w dodatku idealna dla nas. W końcu pochodzi z tej samej gliny, co i my. Jest taki teraz wielki boom na import obcych produktów i pomysłów, modyfikowanie i odkształcanie kuchni, na eksperymenty wszelkie i wyścig szefów kuchni o palmę pierwszeństwa, a tymczasem zaczarowane w dzieciństwie, najdroższe nam jedzenie funkcjonuje gdzieś tam kątem, na prowincji, trochę pomijane, trochę nie szanowane, zbyt często zapominane.
Drugi wniosek, połączony ściśle z pierwszym – podobałoby mi się (a jestem pewna, że nie tylko mnie), gdyby polska tradycyjna kuchnia, właśnie kluskowa, pierogowa, zupna, z prostym ale jakościowym mięsem i surówkami przestała być podawana wyłącznie w jadłodajniach, barach mlecznych albo karczmach i zajazdach. Chciałabym ją, najbardziej tradycyjną i najbardziej regionalną jeść w nowoczesnym wnętrzu, po hipstersku, nie siermiężnie, ale też bez restauracyjnej powagi i pseudo-szlacheckiego zadęcia. Chciałabym, żeby takie jedzenie, jakie jadłam na szlaku Podkarpackich Smaków, było możliwe do zjedzenia w centrach miast, do dobrej kawy i dobrego (też polskiego) wina, ze świetnymi polskimi nalewkami. Żeby koniecznie było podane na nowoczesnych talerzach, w przestrzeni, w której nie będę się biedzić z fatalnie niedostosowanym pod zdjęcia światłem i gdzie swobodnie będę się czuć ze smartfonem lub laptopem. Chciałabym być takim normalnym polskim foodie-hipsterem, bo moja babcia karmiła mnie polskimi kluskami, pierogami z owocami na słodko i plackami z blach, a nie krewetkami, sushi czy burgerami.
Dajcie mi więc takich klusek i pierogów, jakie robiła moja babcia, ale w normalnym wnętrzu, w którym jako przywykły do jadania w knajpach mieszczuch z wyboru i zamiłowania będę się czuć jak u siebie. Pewnie, że doskonałe pierogi nie będą smakowały gorzej z kamionki, albo między portretami sprzed epoki, ale wstawienie ich w nowoczesną przestrzeń podniosłoby ich rangę z prowincjonalnego lamusa do “światowego” poziomu. Że to tak nieco lansiarsko ujmę.
2 komentarze
A kto jadł proziaki w śmietanie, zapiekane w piecu. Proszę o przepis.
Kto jadł niekoniecznie potrafi robić 😉 W jakiej części Podkarpacia je się takie z pieca?