Ciemna strona księżyca, NY, 04.11.2002.
Dziś Nowy Jork pokazał mi się z trochę innej strony. Dość późno wracałam do domu z odległej części miasta. Nie wiem dlaczego, ale pogubiłam się w metrze i przez chwile jeździłam tam i z powrotem bez najmniejszego pojęcia gdzie jestem. Pomyślało mi się, że można całe życie spędzić w nowojorskim metrze, całkowicie pod ziemia, nie wychodząc na powierzchnię.
Kiedy w końcu ktoś dał mi prawidłowe wskazówki (nowojorczycy bardzo ochoczo udzielają wszelkich rad bez względu na to czy mają pojęcie o czym mówią, czy nie), zlazłam na odpowiedni poziom i oddałam się czekaniu na zupełnie pustej stacji metra. Z dziur i spod torów powyłaziły szczury. Bardzo zadomowione i odpasione, wyrywały sobie ochłapy, przepędzając się wzajemnie i piszcząc. Ani odrobinę nie zważały na mnie. Mogłam tam stać, lub nie, jak zwykły słup; mogłyby przebiec po mnie niczego nie zauważając, tak bardzo zajęte swoimi sprawami.
Kilka stacji dalej, gdzie miałam się przesiąść tym razem już w prawidłowy pociąg – czysty surrealizm. Brudno i śmierdzi, dwóch grajków gra coś nieprawdopodobnie pięknego, tak melancholijno-tęskliwego, że smutek niemal namacalnie zalał cała stację, pogrążył w nietypowym bezruchu, nostalgii, powolności. Saksofon i gitara. Nie wiem co można usłyszeć piękniejszego i jednocześnie tak dojmująco smutnego.
A na ławce czarny bezdomny nakłuwa sobie głowę agrafką – kiedy udaje mu się trafić w punkt, którego szuka, natychmiast wciera sobie w to miejsce coś, co śmierdzi jak maść rozgrzewająca. Głowę całą ma w okropnych strupach, ręce również. Agrafką trafia w receptor, wzdryga się, zapiera mu dech. Spluwa.
Odrażające. Magnetyczne. Do takiej anielskiej muzyki. W ciężkiej atmosferze paskudnej stacji metra. Przejeżdżające wagony podziemnej kolejki sprawiają wrażenie jakby chciały to wszystko zmieść. Na tyle straszne, by ciary biegały po plecach, na tyle ekscytujące, by nie chcieć przestać patrzeć.
Pierwszy raz poczułam coś, przedsmak tego czegoś, co chowa się po zakamarkach tego potężnego miasta, co musi być obecne nocą, a czego nie widać w dzień. Coś o czym nie chce się wiedzieć, a o czym i tak podskórnie się wie.
Grało dwóch zupełnie białych facetów.
Fotografie, których nigdy nie zrobiłam, Kraków, 11.09.2003.
Nowy Jork urzekł mnie szalenie. Miasto (Manhattan) jest po prostu piękne. Te straszne z opisu wieżowce wyglądają wprost fascynująco. Każdy inny, każdy imponuje, już choćby wielkością, ale też przecież różnorodnością. Ale NY to też ludzie, mieszanina ludzi z całego świata, przekrój przez wszystkie warstwy społeczne i narodowości. Aparat w rękę i codziennie co najmniej kilka świetnych momentów do złowienia.
Jak ta rumuńska rodzina, sterana życiem i nędzą: matka, ojciec, córka, żywcem wyrwani z jakiejś ubogiej wsi, rozparci w nowojorskim metrze, promieniujący szczęściem i radością – oto znaleźli się w raju. Twarze nędzarzy w raju. Wtopione w tłum, a tak wyraźne.
Albo jak człowiek-celofan. Kto wie, może zresztą jakiś kosmita? “Coś” jadącego metrem, całkowicie okrytego nieprzejrzystą folią, ale to całkowicie. Razem ze swoim wózeczkiem, od którego wystawały tylko kółka. “Coś”, co sądząc po odgłosach, niewątpliwie zajadało pod tą folią coś niebywale śmierdzącego.
Albo twarz starego Wietnamczyka z głębokimi bruzdami na czole, spalona słońcem, wiatrem i Bóg wie jakimi jeszcze przeżyciami, również w metrze zajadającego się ryżowym makaronem. Twarze wariatów i bezdomnych. Ulicznych grajków wszelkich narodowości. Nieprawdopodobnie giętkie ciała break-dance’owcow, nieziemsko pięknych gejów.
I tłuste, wielkie jak koty szczury, traktujące metro jak swój dom, a ludzi jak intruzów. Patrzeć, patrzeć i patrzeć. Nigdy nie ma dość…
Znikanie w obcym, bolesnym mieście, NY, 23.09.2013.
Szłam dziś długo ulicami. Nic nie jest już dla mnie takie jak było. Jakiś rodzaj romantycznej naiwności, cechujący mnie te dziesięć lat temu, z całą pewnością bezpowrotnie przepadł. Trudne miasto. Bolesne miasto. Piękne i inspirujące miasto. Brudne i anonimowe. Męczące. Na pewno, gdyby chcieć, da się w nim przepaść bez śladu. Da się stać każdym lub nikim. Da się robić rzeczy wielkie i żadne. Być szczurem lub być człowiekiem. Taka pigułka, zawierająca w składzie miliony ludzi, wśród których jesteś tylko ziarnkiem piasku, kropelką, atomem.
Nie ma cię.
Lub jesteś. Jak ta zapamiętana z witryny widokówka. Jak dziewczyna z dużymi, jaskrawo pomalowanymi ustami. Jak para obejmujących się gejów. Jak chłopak w różowej koszuli. Jak facet z groszkowozieloną szkolną torbą, w wyszukanych butach, skarpetach o różowych piętach w biało-granatowe prążki i z iPhonem w przezroczystej gadżeciarskiej obudowie. Jesteś jak kobieta o całkowicie czarnej skórze lecz kompletnie białych, subtelnych rysach twarzy, w farbowanych na blond dredach i w czarnym odzieniu europejskiej bohemy.
Nowy Jork jest jak twarz, której szukam w każdej twarzy i w żadnej nie znajduję. Jest jak ja, w oczach pod ciemnymi okularami, z rękami w kieszeniach, z czerwoną torbą przez ramię…
Jestem – nie ma mnie…