Około ósmego roku życia mój syn, od urodzenia potworny domator i piecuch, zmienił się na tyle, by zaświeciło się światełko nadziei na wspólną podróż. Wprowadzanie jakichkolwiek zmian w jego wcześniejsze życie wiązało się z dużym ryzykiem; mimo całej swobody, jaką przejawiał w domu, a nawet w oswojonej w pewnym momencie szkole, zupełnie nie lubił podróżować. Teraz śmiejemy się, że sprzedałam dziecko w janczarską niewolę…
W rodzinie krążą historie na temat tego jak w wieku pięciu, sześciu lat rzucałam się na podłogę z wyciem i kopaniem, jeśli rodzice nie pozwalali mi wsiąść na ciężarówkę ze starym panem Kaczorowskim, który przewoził drzewo z tartaku mojego dziadka do miasta. Jeśli jechał, musiał mnie zabrać choćby do ciotki pod miasto, najlepiej na cały miesiąc. Kiedy podrosłam, a rodzice zabraniali mi jakiegoś wyjazdu, złorzeczyłam, mówiłam że ich nienawidzę i że pragnę swojej śmierci.
W myślach oczywiście – w tamtych czasach pyskowanie starszyźnie na żywo kończyło się bardzo źle.
Dziecko moje tymczasem wprost przeciwnie, protestowało przeciw wszystkiemu, co wiązało się z dowolnym przejazdem, chyba że do babci na wieś. Tam od małego obywał się beze mnie i dwa miesiące. Nie walczyłam z tym, ale przy pierwszej sposobności, kiedy sam z siebie napomknął, że chciałby dokądś pojechać – spakowałam nas w podróż. Od razu do Bułgarii, a stamtąd do Stambułu…
Bułgaria była prosta, bo dwa tygodnie spędziliśmy na bardzo przyjaznej dla dzieci plaży o łagodnym, piaszczystym brzegu. Podczas gdy ja umierałam z nudów, on całe dnie spędzał bardzo szczęśliwy w wodzie. Żeby do reszty nie zwariować od tego bezruchu, zapisałam nas na bułgarską “wycieczkę” do Istambułu.
Przeczytajcie o tym w Jak zakochałam się w Stambule, bo to ciekawe doświadczenie, tymczasem wróćmy do mojego dziecka.
Tego lata mój syn absolutnie mnie zafascynował, niespodziewanie odkryłam w nim mimo wszystko godnego siebie partnera w podróży…
Spędziliśmy w autobusie całe dwie noce, mając do dyspozycji dzień pomiędzy nimi na intensywne zwiedzanie miasta – jak na ośmiolatka wyprawa niezwykle męcząca, ale mój młody człowiek nawet nie pisnął. Po prostu przeszedł ze mną ten Stambuł wszerz i wzdłuż, niemal trafiając w otomański jasyr…
Iście bizantyjska dekoncentracja
Po wyjściu z Grand Bazaru, poleźliśmy gdzieś uliczkami do Błękitnego Meczetu, zatrzymując się po drodze w dość specyficznej kafejce – w podwórzu starego, niedziałającego bodaj meczetu, dosłownie na cmentarzu. Moją uwagę przykuły zmurszałe nagrobki, albo może tak tylko wyglądające pomniki, opisane jeszcze arabskimi alfabetem, pomiędzy którymi rosła winorośl i stały kawiarniane stoliczki…
Zerknęłam do środka – siedzieli wyłącznie faceci, a dwie starsze kobiety (chyba) modliły się nad mogiłami. Na widok moich spodni ledwie pod kolano i nagich ramion (sorry, 40 C) prawie splunęły i to był jedyny raz, kiedy ktoś otwarcie zwrócił uwagę na mój ubiór, może ze względu na sakralność miejsca. Chciałam zawrócić, ale już dostrzegł mnie kelner i pomachał zapraszająco.
Wzięliśmy soki i kawę. Synek chciał siku, podszedł więc do kelnera zapytać o toaletę. Okazało się, że jest zepsuta i nie działa. Naprzeciw nas siedział Stary Turek z małym, młodszym od mojego chłopczykiem. Ten chłopczyk podszedł i powiedział coś do kelnera, który przekazał nam, że chłopiec pokaże, gdzie jest inna toaleta. Studiowałam mapę, Jaro marudził, że chce siku, zanim zdążyłam pomyśleć, chłopcy wybiegli.
Prosto na ulicę…
W sekundzie, w której synek znikał w bocznej bramie kafejki na cmentarzu, dopadły mnie totalne wątpliwości. Czy dobrze zrobiłam, że puściłam go samego w nieznanym mieście z nieznanym dzieciakiem? Czemuś nie pomyślałam, że co najwyżej sześciolatek wybiegnie na ulicę z niespełna dziewięciolatkiem sam i że zrobi to zanim do końca kiwnę głową.
Meczet, mogiły, stare kobiety, obrażone moją nagą skórą, rok 2005, terrorysta w każdym niusie – zaczęłam odczuwać niepokój. Topografia całego Stambułu przypomina labirynt, a ja nie wiedziałam nawet w którą stronę chłopcy skręcili. W dodatku Stary Turek, który wciąż mi się w milczeniu przyglądał podniósł się nagle i powolnym krokiem zniknął tam, gdzie oni…
Och, to jeszcze nie była panika, ale tak niewiele brakło.
Myśli zakłębiły mi się w głowie – rzucić wszystko i biec za nim, zabrać rzeczy z paszportami, zapłacić rachunek czy wyjść bez płacenia, prowokując, jak nic będących w zmowie ze starym porywaczem i jego nieletnim młodocianym wspólnikiem, kelnerów do zatrzymania mnie…
Sprzedałam dziecko!
Wstaję i nie wiem co robić, wszystko trwa jakieś sekundy, choć jestem pewna że mija wieczność. Turecki kelner z jednakowo miłym uśmiechem niestrudzonego czarusia spogląda na mnie. Mówię do niego: Mój syn tam wyszedł z jakimś chłopcem…, a on z tym samym czarującym uśmiechem woła drugiego smagłego arabskiego amanta, coś mu mówi, ten wychodzi, gdzie znikł mój ośmioletni syn i jego dwaj porywacze…
Za wszelką cenę usiłuję powściągnąć wyobraźnię i zachować zdrowy rozsądek, oddalając od siebie negatywne kody kulturowe, kiedy powraca Stary Turek. Wchodzi powolnym, dostojnym krokiem, kiwa do mnie głową – dopiero po chwili rozumiem, że uspokajająco – i siada na swoje miejsce. Może zauważył, że się niepokoję, albo nie przewidział, że dość idiotycznie pozwolę chłopcom pójść samym (do muzułmańskiej męskiej toalety?!) i wyszedł sprawdzić co z nimi. Oczywiście równie dobrze mógł wyjść i nigdy nie wrócić.
Podobnie jak mój syn.
Kilka sekund później przyszli chłopcy, uśmiechnięci od ucha do ucha, w wypracowanym ponad wschodnią dziurą w podłodze międzynarodowym porozumieniem, prowadzeni przez wesołego kelnera, który wytłumaczył małemu lokalsowi, co oznacza gest wyciągniętej dłoni, jaki na pożegnanie wykonał mój syn. Mały chyba nie znał tego sposobu żegnania się, ale wyglądał na bardzo zadowolonego – on nauczył się żegnać jak Europejczyk, mój syn nauczył się sikać do toalety zgodnej z ludzką fizjonomią.
Teraz ja kiwnęłam w głębokiej podzięce Staremu Turkowi, mocno zawstydzona sama przed sobą, że podejrzałam tych ludzi o porwanie.
Nie spodziewałam się tego po sobie, ale stereotypowe myślenie o tureckiej niewoli wciąż gdzieś tam grało mi w głowie wraz z Hejnałem Mariackim i wydarzeniami 2001 roku.
Stereotypy kulturowe
Kiedy rozmawiałam o tym jak sprzedałam dziecko do niewoli z moim nowojorskim przyjacielem, Alexem Motylem, powiedział, że widać, w jak spokojnym i bezpiecznym mieście żyję. On, Manhattańczyk, nigdy nawet sekundę, nawet na swojej ulicy i pod swoim domem nie spuścił córki z oczu. Dla niego takie zachowanie było zupełnie nieodpowiedzialne.
Gdzieś tam przyznałam mu rację – moja niezachwiana wiara w ludzkość i dobrą naturę człowieka w żaden sposób nie jest potwierdzalna statystycznie. Niezależnie od tego, jak bardzo moja polityczna poprawność kazała mi się złajać o bezpodstawne oskarżenie muzułmanów o porwanie, było to jakoś usprawiedliwialne w czasach, gdy Bin Laden wciąż szalał na wolności. Nie tylko trąbką z wieży Mariackiej. Kilka sekund nieuwagi i naprawdę mogłam stracić syna na zawsze.
Choć nadal wolę wierzyć w dobro ludzkości a priori.
Nawiasem, nic złego nie wynikło z tej początkowej, a nieforsowanej przeze mnie niechęci mojego synka do przemieszczania się w nowe miejsca – już kilka lat później, jako piętnastolatek poleciał z moim ówczesnym norweskim partnerem na północ, wrócił sam samolotem z przesiadką w Oslo, i dwa lata później przeleciał w obie strony całkowicie samodzielnie, osobiście pakując plecak i niemal nie pozwalając się odwieźć na lotnisko.
Czasem warto poczekać na wewnętrzną dojrzałość dziecka, nie zmuszać do zmian środowiska, odbierając przy okazji sobie samemu przyjemność z podróżowania. Kiedy chciałam dokądś jechać, a on nie – pakowałam go do babci i po prostu jechałam sama. Miał fajny przykład w postaci zdjęć, niekiedy listów. Niedługo trzeba było czekać, żeby zaczął mi wyrzucać, że jeżdżę bez niego. To gdzieś tam zawsze procentuje.