Zdarzyło się wam kiedykolwiek zzielenieć z zazdrości na jakimś zagranicznym lokalnym targu? Mnie się to zdarza notorycznie, ilekroć jestem w jakimś Berlinie, Wiedniu czy Nowym Jorku.
Moje pierwsze zetknięcie się parę lat temu z targiem, na którym co sobotę rolnicy z okolic Berlina zwożą swoje najróżniejsze produkty, przetwory, dżemy, sery, wędliny, ryby, warzywa i owoce, produkowane dosłownie w domach i niewielkich obejściach, wprawiło mnie w tak zwaną psychiczną załamkę pytaniem o to, dlaczego u nas tak nie można? Ze sporą konsternacją latami zastanawiałam się, dlaczego u nas nie ma żadnych dobrych przetworów, serów i wędlin, skoro są wszędzie u sąsiadów? Jak to historycznie w ogóle jest możliwe?
Tymczasem ostatnia wyprawa do Gruczna na tegoroczny Festiwal Smaku udowodniła mi, że u nas również jak najbardziej można!
U nas też są i sery i wędliny i świetnej jakości ryby i fantastyczne przetwory czy nalewki, tak jak przecież musiały być dawniej. O czymże do jasnej anieli byłby cały Pan Tadeusz, kręcący się wokół suto zastawionych stołów, przy czym obżeraliby się mnisi z Monachomachii, i koniec końców, skąd w Ameryce panowałby taki kult polskiej, a nie niemieckiej kiełbasy?
Jako uzależniony od witalnej siły roślin trawożerca, nie przykładałam zbyt wielkich wysiłków do wyszukiwania serów i wędlin, te jednak zaczęły ostatnio same do mnie przychodzić w postaci towarzyskich spotkań, przyjacielskich wyjazdów, a przede wszystkim na rozmaitych degustacjach, w których brali udział ludzie tak pełni pasji, wiary w to co robią i uczciwości producenckiej, że nie sposób było nie podbudować swego serca, tak oddanego organicznemu, holistycznemu pojmowaniu świata…
Dopiero jednak w Grucznie dotarło do mnie, że Polska nie ma się czego wstydzić! Mamy już i sporą ilość producentów i zupełnie dobrą jakość naprawdę uczciwych produktów. Patrzyłam sobie na te setki wystawców i tysiące odwiedzających (podobno festiwal odwiedza średnio 20 tysięcy osób!), i ciągle miałam w głowie takie pytanie: dlaczego ta impreza nie może być bardziej znana, i dlaczego nie przyciąga turystów. Dla nich byłaby to super atrakcja, a wciąż leży mi na sercu pytanie Jurka, który po 30 latach w Australii wpadł do Polski i strasznie chciał doświadczyć polskiego jedzenia, polskich wydarzeń i tradycji, ale nie miał gdzie, bo nawet dobrych polskich knajp za bardzo nie uświadczysz.
Tej tradycji rozumianej pozytywnie, nie martyrologicznie! Tej polskości, której nie trzeba się wstydzić.
Malowniczość Zakola Dolnej Wisły jest powalająca; przywodzi na myśl Starą Baśń i wszystkie dawne, tajemnicze opowieści, pamiętane jak zza mgły z dzieciństwa – idealne miejsce pod turystykę, nowoczesne kempingi, trasy rowerowe. Oferta producentów na Festiwalu jest wystarczająco ciekawa i smaczna – kwestia przeorganizowania przepustowości stoisk i udostępnienia większej ilości ciepłej strawy do biesiadowania na miejscu. Pyszne naleweczki są, piwa regionalne są, polskie i nie tylko wina zupełnie dobrej jakości – są. Pogoda zazwyczaj jest, duża scena jest, teren też wciąż jeszcze jest, pomimo iż nie z gumy.
Do dopracowania pozostaje sytuacja sanitarna, zadbanie o Toi Toye, papier i wodę do mycia rąk, no i program artystyczny. Teraz było trochę cienko, ale słyszałam, że w innych latach wyglądało to lepiej. Podobno kwestia dofinansowania.
Rzucało się w oczy – i to konstatuję z pewnym smutkiem – że choć wystawcy zjechali z całej Polski, odwiedzający byli niemal wyłącznie lokalni, z północno-zachodniej części kraju. Oczywiście jest w tym logika, bo mają bliżej, słyszałam jednak opinie wystawców, że jest to też kwestia wyrobionego, bardziej świadomego i bogatszego klienta na tamtych terenach. Sporo czasu spędziłam szwędając się pomiędzy ludźmi na podglądaniu i podsłuchiwaniu ich rozmów. Wnioski były dla mnie – rodowitej Małopolanki i dość stacjonarnej góralki – zastanawiające.
Średnia wieku na targach kręciła się pewnie koło 40+. Gros osób stanowili prawdziwi mieszczanie, albo ludność okoliczna, czyli też wiejska, całkiem normalna, można powiedzieć folkowa. Generalnie maniera rozmów naprawdę była inna niż u nas. Nie słyszałam zawistnego jadu, ubogich lecz ambitnych krewnych szlachty zaściankowej, dla której wszystko jest za drogie, będąc jednocześnie niewystarczająco dobrym. Sporadycznie ktoś komentował ceny, ale nie słyszałam, żeby to komentarze dotyczyły cen poniżej 100-120 zł za kg sera. Zwykle była to też oszczędna wzmianka w stylu: 120 to przesada. Ludzie na ogół wiedzieli, po co przyjechali i raczej starali się obskoczyć swoich ulubionych wystawców na czas, żeby starczyło tego, za czym przyszli. Przy nagradzanych producentach często wiedzieli, który konkretnie ser, wędlina czy przetwory otrzymały nagrodę i to właśnie do niej usiłowali się dopchać. Ogółem wydawało mi się, że mają nieco większą świadomość jakości niż u nas na południowym-wschodzie.
Czasem żałuję, że Małopolskę zgarnął Kajzer, a nie Prusaki – byłaby choć taka korzyść.
Ogółem atmosfera panowała bardzo swobodna i przyjemna, ludzie wyglądali na zadowolonych i spokojnych, ot, weekendowy piknik z dobrą wyżerką; kto chciał, zalegał w zdeptanej trawie, szedł na pokaz, warsztaty czy degustację, albo sadowił się pod parasolami Żywego (nie Żywca!) i szamał, co tam miał.
Żadnej hipsterki praktycznie nie uświadczył. Parę oryginalniej ubranych młodych małżeństw z dziećmi wcale nie wyróżniało się z ogólnej masy ludzkiej. Żadnego lansu! Nie było nawet zbyt wielu popularnych blogerów kulinarnych, a tych masowo najpopularniejszych chyba wcale. Jakie to charakterystyczne i wymowne!
Co rusz za to na horyzoncie migały sylwetki osobowości ze świata kulinariów – chefów, producentów, znawców i propagatorów polskiej, jakościowej, lokalnej żywności oraz slow foodu (co na jedno wychodzi).
Bo istotną częścią tego festiwalu, poza jego ludycznym i folkowym wymiarem, są branżowe spotkania, pozyskiwanie produktów i wymiana wieści i nowinek.
Oni sami twierdzą, że nie ma do tego lepszego miejsca niż Gruczno. A ja bym chciała mieć coś podobnego i po naszej stronie świata. I chciałabym mieć to częściej niż raz w roku, choć nie musiałoby być aż na taką skalę. Chciałabym wszędzie pełno takich pikniko-festiwali, gdzie przede wszystkim króluje wysokiej jakości produkt o bardzo wyrównanym poziomie.
Tymczasem rozmaite mini festyny i festiwale, tradycyjne święta tego czy tamtego, tu czy tam, w większości nie trzymają takiego poziomu. Jakoś tak jest na nich marnie z jakością produktu, z poziomem samej imprezy, z ofertą kulturalną, a wręcz z promocją handlowych stoisk-śmieci, kiczowych rozrywek poniżej poziomu morza. I nawet takie lokalne osobliwości jak święto specyfików żydowskich, ciulima i czulentu, w miejscowości Lelów pod Częstochową, które mogłoby nas urzec prostotą jednogarnkowych, za to doskonale przyrządzonych dań, nie tylko rozczarowuje smakiem, ale i wywołuje konieczność spicia się po nich nalewką, żołądkówką czy piołunówką. Na żołądek i na smutno…
A przecież patrzyłam na ten tłum spokojnych, szczęśliwych i najedzonych po uszy ludzi w Grucznie i może pierwszy raz w życiu myślałam: TO jest Polska właśnie. To jest nasza tradycja, to jest nasza wiara w uczciwość i pracowitość, to jest oddanie lokalnym wartościom.
My naprawdę potrafimy, nawet wbrew naszym ułomnym politykom i chorym przepisom, wbrew wzajemnemu podjudzaniu i szczuciu, wbrew wyuczonej i tak nienaturalnej dla dawnej polskiej gościnności nieufności względem siebie, wbrew pokomunistycznemu rozbiciu społecznemu! Więcej takich inicjatyw, a i to społeczeństwo odbuduje się oddolnie, ma przecież tak ogromny potencjał.
Więcej zdjęć, również z ciekawymi produktami na Flickerze pod linkiem.