Każdy ma jakąś żywieniową traumę. Jedni nienawidzą groszku z marchewką z przedszkola, innym pomidorówka kojarzy się tylko z rozgotowanym ryżem, jeszcze innych do spazmów doprowadza myśl o grysiku czy wątróbce. Moją kompletną traumą są makarony. Nabawiłam się jej wcale nie w swoim dzieciństwie, gdy ktoś wpychał mi łyżką do ust coś, co się tam nie chciało zmieścić, lecz w dzieciństwie mojego syna. To dziecko nie jadło nic poza makaronem z Vegetą i masłem. Doprowadzało mnie to do czarnej rozpaczy, szczególnie w chwilach, w których starałam się mu czymkolwiek dogodzić. Miał sześć czy siedem lat, kiedy moja rozpacz sięgnęła zenitu – przysięgłam wtedy na wszystkie świętości, że już nigdy nie ugotuję żadnego makaronu, choćby miał z głodu paść…
Rozumiecie teraz chyba, że kuchnia włoska, restauracja włoska, degustacja włoska, język włoski czy włoski kochanek wywołują u mnie silny stan migrenowy, apatię oraz zanik jakichkolwiek przejawów entuzjazmu, i że wobec powyższego moje omijanie każdej drogi prowadzącej do Rzymu jest w pełni uzasadnione.
Tymczasem na horyzoncie pojawiło się coś włoskiego, co przyciągnęło moją uwagę niestandardową, a lubianą przeze mnie oprawą – literaturą w kuchni. Kuchnia Dantego, czyli dwóch Włochów przy garach ze zdecydowanie nie kucharską książką w ręku… Wybrałam się z dużą ostrożnością, bardziej z ciekawości i bardziej dla towarzystwa, niż z prawdziwego przekonania, ale się wybrałam i naprawdę nie było czego żałować.
Jak było? Zwyczajnie, normalnie, przyjaźnie, ciepło, bez nadęcia, bez pośpiechu, bez nacisku. Lekko, na luzie, z jajem, zabawnie, inteligentnie, zabawnie i znowu zabawnie. Literatura nie miała tu takiego znaczenia, jak by się można spodziewać. Stała się raczej pretekstem do wygłupów, łapania się za słowa, do przyjacielskich przepychanek, ironizowania, nawiązania kontaktu z publicznością.
Stop. Wcale nie z publicznością! Ani przez moment nie poczułam się publicznością. Byłam członkiem tej bandy. Siedziałam przy jednym stole ze znajomymi i nieznajomymi, w ciasnawej przestrzeni księgarnio-kawiarni Bona na Kanoniczej, sączyłam wino i przez krótką chwilę usiłowałam odgadnąć, jakie tu rządzą zasady i o co w tym wszystkim chodzi. Impreza wydawała mi się pozbawiona jakiejkolwiek kontroli, ładu i składu i kiedy już mój przywykły do organizacyjnego porządku umysł zaczął panikować, zrozumiałam – ależ tutaj o to chodzi!
Tu nie ma być ładu i składu. Tu nie ma być nobliwej degustacji, z ą i ę, z poważnym mlaskaniem i pełnym zadumy siorbaniem. Jesteśmy tu po to, żeby usiąść, uśmiechnąć się nawzajem do siebie, zacząć gadać o niebieskim niebie w deszczową pogodę albo o filozofii i by objeść się po pachy tym, czym nas chłopaki, Alfredo i Leonardo, ugoszczą.
A gościli nas nieustannym gadaniem, żartami, dokuczaniem: – “Co? Tylko jeden z was spróbował? A to rozumiem, że jakby miał się otruć to reszta zaczeka”. – “Nie chcesz dokładki? To jakby się twoja babcia poczuła?” – “On jest dlatego łysy, że pochodzi z Veneto. Tam do wszystkiego dają masło, nawet do włosów. A ja mam piękne, bo u nas daje się oliwę. Do wszystkiego”. – “Tiramisu to taka starodawna Viagra. Jak mężczyzna miał kłopoty, to prosił swoja żona – ty mi zrób teraz jakaś viagra”…
Wszystko było jak w domu, na prywatnej imprezie. Goście siedzieli, pili i gadali, a gospodarze uwijali się w kuchni, przy garnkach i przy stołach. Pomiędzy tym trochę czytali. Boską Komedię. Wyimki głównie z piekła. Najpierw po włosku, a potem po polsku. Przy czym Alfredo co chwilę klął się na wszelkie świętości, że polski to dziwny język, on nic nie rozumie, co czyta, i że z tego żadnego porozumienia nie będzie. Leonardo, który jest polonistą i polską poezję tłumaczy, rozumie nieco więcej, nie tracąc od tego przy czytaniu włoskiego akcentu. I nawet trochę pisze: – Co ty piszesz w tym języku? – A takie małe coś piszę. – Ale co, konkretnie, podaj. – No SMSy piszę. Już trzy napisałem. Do Koryntian. Pierwszy SMS, drugi SMS, trzeci SMS. – I co? Odpisali ci?…
Doceniłam. Doceniłam ich jedzenie. Może smakowało, bo wyszło spod ręki tak szalenie sympatycznych ludzi, ale uwierzcie człowiekowi, który traumatycznie podchodzi do kuchni włoskiej – to było całkiem dobre jedzenie. Nawet jeśli z sera, mięsa, śmietany, oliwy i mąki, to i tak było świetne, bardzo zrównoważone. Zresztą o jakość kulinarnych, oryginalnie włoskich składników zadbała organizatorka wieczoru, Małgosia Błaszczyk z Face the Taste.
Degustacyjnie przyczepić szło się ledwie do paru minimalnych niedociągnięć, ale przecież, kiedy jesteś u przyjaciół na prywatnej imprezie, nie czepiasz się szczegółów. Wsuwasz co ci pod nos podstawiają i jesteś wdzięczny. Za czas, za radość, za podzielenie się tym, co dobre, za posiłek…
Dziękuję. I chłopakom za wyjątkową atmosferę i Małgosi za ściągnięcie ich do Krakowa…