Moi przyjaciele oraz czytelnicy wiedzą, jak obsesyjnie jestem przywiązana do wierności sobie, do bycia tym, kim jestem i nieudawania nikogo innego. Dlatego nigdy w całym swoim życiu, chyba nawet w dzieciństwie nie chciałam być kim innym. A jednak jest na świecie jedna, może jedyna osoba, którą mogłabym stać się bezboleśnie i bez mrugnięcia okiem, tak bardzo jest zgodna ze mną.
To Patti Smith.
Trafiłam niedawno na recenzję jej ostatniej płyty Banga, zarzucających jej wtórność do własnej twórczości i chodziło za mną napisanie tego tekstu, ale dopiero pytanie mojego synka o to, jak ubieraliśmy się “za młodu”, wywołało we mnie potrzebę napisania tego wszystkiego.
Jesus died for somebody’s sins but not mine.
Posiadam wszystkie płyty Patti oraz blisko 100 bootlegów. Mam i kocham i słucham, i zresztą ją samą też kocham – za poglądy, za życie, za styl i klasę, a najbardziej za to, że jest kim jest. No i oczywiście za te momenty, kiedy na scenie zaczyna się zalotnie rozbierać, by w końcu spod seksownie zdartej koszuli odsłonić jeszcze jedną spraną koszulkę z wielką pacyfką pośrodku.
Pokój jest sexy!
Kocham ją też za głos oczywiście. Za to jak dużo gada i co gada do publiczności na koncertach, jaki ma z nią kontakt. I też za to jak charka i spluwa na scenie (przepraszam, taka moja słabość), albo opierdziela agresywną obstawę lub zbyt napastliwych fanów, albo że zanim zacznie show, przeprasza za zbyt wysokie ceny biletów, które narzucili organizatorzy, z którymi już się kłóciła, ale nic to nie dało…
Właśnie dlatego uwielbiam jej bootlegi i nagrania wideo z koncertów. I co ciekawe, wielbię ją zarówno młodziutką zbuntowaną, punkującą, jak i dojrzałą, starszą, bardziej ochrypniętą, choć cały czas jednakowo zaangażowaną kobietę.
Jakimś cudem nie odkryłam jej w czasach liceum, kiedy namiętnie i wyłącznie słuchałam punka i rocka i byłam intensywnie zbuntowana i zaangażowana. Trafiłam na nią dopiero przez mojego nowojorskiego przyjaciela w 2004 r.
Co późno przychodzi, nikomu nie szkodzi – moja miłość do Patti zapłonęła po prostu wiecznym i chyba znacznie dojrzalszym światełkiem.
Gdybym bowiem miała wskazać swój ideał kobiety, bez wahania wskazałabym właśnie ją. Pomijam fakt, że jej typ urody i styl ubioru są mi najbliższe (wiem, wiem, trochę Baba Jaga), i że ona mi się zwyczajnie podoba, niezależnie od tego w jakim jest wieku, ale bardzo szanuję ją za to jaka jest. Zawsze konkretna, zawsze ze słowem, które coś znaczy, odpowiedzialna, ale i wyluzowana, bez przysłowiowego “kija w zadku”.
Cenię ją za wyraźną wierność poglądom i ludziom, za to, że potrafi być i obecna w życiu publicznym, i jednocześnie tak mocno oddana dzieciom, domowi, przyjaciołom. Wypuszcza płyty raz na jakiś czas, ale zawsze wydaje się, że jest to jak najbardziej właściwy czas. Lubię zaglądać na jej stronę, na której w jednakowym stopniu lubię czytać opowieści o kawie, co notatki z podróży i co obywatelskie wezwanie do głosowania w wyborach.
Nie potrafię wskazać żadnej płyty czy kawałka, który lubiłabym najbardziej – każdy jest po prostu o czymś innym i słuchanie tych różnych opowieści jest jednakowo zajmujące. Czy to bunt społeczny, czy głos w sprawie wojny w Iraku, czy słowo po śmierci najbliższych, lub skażeniu jądrowym w Japonii, poezja, czy cudze covery, wyznanie miłości albo wyznanie wiary – wszystko jest w niej wiarygodne i w jakiś sposób współbrzmi z moim postrzeganiem świata, z moją wrażliwością.
Dopóki istnieje ktoś z takimi poglądami i o takim zachowaniu, przy okazji skromny i normalny wiem, że świat wciąż stoi na nogach, a nie na głowie, wiem, że przynajmniej w niektórych kwestiach mam się z kim zgodzić, ktoś podziela moje postrzeganie świata. Zwłaszcza w postmodernistycznym świecie, w którym mało komu na czymś naprawdę zależy, poza własną wygodą, bo tak naprawdę wszystko jest relatywne i względne i zależne od okoliczności, zaś moralne autorytety i pewne szlachetne wzorce dawno już poszły do kosza.
Może jestem nieco staroświecka, ale im bardziej jestem staroświecka, tym częściej i wyraźniej widzę jak współczesny model życia nie potrafi zaspokoić najbardziej podstawowych wewnętrznych potrzeb człowieka i to, jak bardzo oparty jest na zewnętrznych pozorach, szablonach, sztucznych strukturach, tak już nabudowanych jeden nad drugim, że tylko czekać (z utęsknieniem) aż runą z hukiem. (I chyba ten moment historii naprawdę się zbliża).
W tym kontekście Patti jest moim promyczkiem w tunelu, światłem, które przeprowadza nas do lepszego, głębszego życia, które spowoduje, że przestanę czuć się tak nieustannie czegoś więcej w swoim otoczeniu spragniona. Bo ja niestety wierzę, że tylko poprzez świadomą pracę nad sobą i zaangażowanie nie tylko w jednostkowe, ale i ogólne dobro, a przynajmniej brak pasywności, obojętności, czy przyzwolenia na zło, możemy bodaj w jakimś stopniu wypełnić bezmyślność egzystencji.
Banga muzycznie bardzo przypomina Trampin, jasne, treści też kręcą się wokół zbliżonych tematów, opowiedzianych podobnymi słowami. Ale zastanawiam się, dlaczego 66-letnia (dziś 68-!) kobieta miałaby czuć się zobowiązana do tworzenia nowych, odkrywczych treści? Dlaczego nie miałaby po prostu robić tego, co przecież jest tak bardzo dla niej ważne, do czego doszła w swojej życiowej drodze? Dlaczego miałaby cokolwiek komukolwiek udowadniać, zamiast żyć swoim życiem tak, jak jej pasuje?
Legenda rocka musi grać rocka do śmierci? Nie musi. Może za to nieść swoje przesłanie do świata w taki sposób, który wyraża ją najlepiej. Od dawna już Patti częściej grywa poezję śpiewaną, połączoną z wpływami etno i eksperymentami (niezbyt inwazyjnymi). Od bardzo dawna ważniejsze dla niej są przesłania niż same poszukiwania muzyczne. Wystarczy to rozumieć i wystarczy podzielać jej światopogląd, by nadal i wciąż lubić i cenić jej twórczość.
17 sierpnia będzie z koncertem w Polsce. To zawsze jest pozytywne, inspirujące przeżycie.