Czasem zastanawiam się, co tak naprawdę oznacza tradycyjna polska gościnność. Bo ona raz jest, a raz jej nie ma. Myślę tak ogólnie o tym, czy jesteśmy, czy nie jesteśmy gościnni i w jakim wymiarze. Bo razem z rokiem 2015 bardzo dużo moich osobistych mitów i wyobrażeń na temat polskości zaczęło domagać się wyjaśnień. Na przykład to, skąd się w nas wzięła taka zaciekła “niegościnność polityczna” względem uchodźców i imigrantów? A dalej, taka jawna i otwarta nieprzyjaźń do krajan o odmiennych poglądach?
Wydaje mi się, że jesteśmy bardzo gościnni, ale w pewien ściśle określony sposób. Na pewno tam, gdzie może zadziałać słynne “zastaw się, a postaw się”. Czyli w całej sferze pozorów, które mają pokazać nas w lepszym świetle. Pozorami nie lubię się zajmować, bo one są dla mnie nudne, nie ciekawią mnie. Lubię za to przyglądać się prawdziwej naturze człowieka, temu jak się przejawia. I widzę, że coś się takiego stało, że zapomnieliśmy o tym, co kiedyś w naturalny sposób obowiązywało lokalne społeczności.
Było kiedyś coś takiego, jak naturalny odruch gościnności, który pamiętał o tych najsłabszych. Ja to znam ze swojej góralskiej wsi, z mojej babki, mamy. Wiem, że każdy człowiek jest inny i wiem, że nie każdy region Polski będzie wyglądał tak samo, ale chcę opowiedzieć swoją historię. Ona nie jest jednostkowa, ani wyjątkowa. Ona jest “tradycyjna”.
Pierwsze zetknięcie z “Dziadem”
Bawiliśmy się pewnej wiosny na podwórku, kiedy przy płocie stanął stary, obszarpany Dziadek z wędrownym kijem w ręce. Pamiętam jak był ubrany, jaką miał brodę i jego głos też pamiętam. Zagadał do nas miło: “Dzieci, dzieci, głodny jestem, dajcie mi coś zjeść”.
Musiał to być koniec lat 70., czasy PRL-u. Nie pamiętam dobrze, ale wydaje mi się, że działo się to jeszcze przed okresem prawdziwej biedy, jaka przyszła na początku lat 80 razem ze Stanem Wojennym. Nasza wiejska bieda była wtedy taka dość jeszcze normalna. Jedliśmy to, co udało się wyhodować na gospodarce, a pieniądze wpadały z handlu lokalnymi dobrami, głównie drzewem. Pamiętam, że o jedzenie się dbało, szanowało się je. Nigdy nawet okruch się nie marnował, a chleb naprawdę całowaliśmy.
Nauczona byłam szacunku do pożywienia, aż tu nagle Dziad jakiś przychodzi i mówi, żeby mu dać! Bardzo to było nowe i szokująco nieznajome. Strasznie poczułam się zdziwiona taką sytuacją, ale on nie chce iść tylko stoi przy płocie, i powtarza: “Idź do mamy i poproś o chleb dla starego dziadka”.
Nie było to głupie, żeby zawołać mamę, niechże zrobi z tym wszystkim porządek:
“Mamo, mamo, przy płocie stoi dziad i o chleb prosi!”, zawołałam. A moja mama nawet nie podnosząc głowy znad swojego zajęcia powiedziała:
“To mu go daj”…
Kazała mi uciąć grubą pajdę i grubo posmarować smalcem. (No tak, to były te czasy, że paroletnie dzieci potrafiły używać noży i pomagały w gospodarstwie od małego). I jeszcze kazała mi zanieść mu herbaty w blaszanym garnuszku.
Dziecko nauczone, że gościnność dużo nie kosztuje
Myślę, że tego dnia nauczyła mnie czegoś, co wcześniej wpajała w nas babka Rusnakowa. Ona zawsze mówiła i powtarzała, że nikogo nie wolno traktować źle. Nie wolno gardzić, nie wolno się wynosić. Nie można śmiać się z “głupich”.
No tak, w tamtych czasach we wsiach chodzili “głupi”. Niedaleko od naszego domu było trzech – Józka, co do wszystkich się śmiała, miała nogi krzywe jakby świat opłynęła na beczce i taczkami woziła butelki na skup. “Baba Jaga”, co gęsi pasła przy drodze i strasznie głośno krzyczała do swoich schizofrenicznych duchów, jakie jej zostały po spalonych w czasie wojny przodkach, albo może po straconym dziecku. I Kołaciok, który miał straszne kołtuny na głowie i dzieci mówiły, ze mieszkają tam nietoperze.
Kołacioka nikt nie zaczepiał, bo jak przyszli Hitlerowcy, to matka ukryła go w piwniczce, na którą zwaliły się jakieś bale i chłopak nie mógł się z niej wydostać. Babie Jadze dokuczały dzieci, żeby je goniła ze swoją rózgą na gęsi, a Józkę potajemnie wykorzystywali faceci za jakieś drobne prezenty. Jak byłam całkiem mała, to umarł taki Ludwik, co był głuchy i w swojej młodości służył babce.
I tego mnie babka uczyła: “Jak jest głupi, to nie możesz się z niego śmiać, bo go tak Pan Bóg stworzył”.
I tak było. Tych słabszych ludzi po prostu podnajmowało się do jakichś drobnych robót, czy byli upośledzeni, czy pili nałogowo. Jak ktoś przyszedł i poprosił o pomoc, to można było na niego nakrzyczeć, że znowu przychodzi, ale nie można mu było odmówić. Chyba pokłosie tego zwyczaju pozostało w tym, że co roku w Boże Narodzenie nasi Cyganie ze wsi (przepraszam, że nie Romowie – u nas zawsze żyli Cygany i to Cyganka Bożena pilnowała nas, kiedy mama szła do pracy, a nie Romka) chodzą po kolędzie i zbierają datki. Muszą zaśpiewać swoim łamanym polskim kolędę, ale jakiś pieniądz albo jedzenie zawsze dostają.
Polska gościnność
Kiedyś rozmawiałam z przyjaciółką z Ukrainy Lesyą, która przez wiele lat mieszkała w Krakowie. Nie mogła przyzwyczaić się do tego, że Polacy czasem wpadają z wizytą na kawę, obiad czy przyjecie z pustymi rękami. Na Ukrainie, tej przynajmniej, z której pochodzi Lesya, przychodząc w gości zawsze przynosi się jakiś drobny upominek. Cukierki, czekoladki, ciastko. Nawet jeśli wstępujesz do kogoś tylko na herbatkę.
Musiałam się nad tym dobrze zastanowić. U nas wiadomo, że jeśli idzie się na imprezę, to bierze się ze sobą flaszkę jakiegoś alko. Jeśli dajmy na to jestem w ciągu dnia na mieście i chcę coś zjeść w towarzystwie, to wpadam do kogoś z przyjaciół z ciastkiem. No ale jak jest impreza, albo proszony obiad (i nie jest to impreza składkowa), to nie biorę nic do jedzenia. Zwyczajowo pytam, czy czegoś nie trzeba i zazwyczaj słyszę: “Zabierz siebie”. Kiedy zapraszam do siebie też mówię, że nic nie trzeba (chyba że mi czegoś zabraknie, ale to wyjątek).
I wydaje mi się, że to właśnie jest ta stara zasada, mówiąca o regułach polskiej gościnności. Pamiętam ją z dzieciństwa. Nie wiem w jakim stopniu obowiązuje wśród młodych ludzi obecnie; w moim pokoleniu jeszcze trochę działa. Jeśli ktoś ciebie zaprosił, to powinien podać to, co ma i potrafi zrobić najlepszego. Ma cię ugościć, uszanować, ma się postawić. Nie powinno się go zawstydzać przynoszeniem własnego jedzenia. Za to jeśli zostałeś zaproszony, to potem masz honorowy obowiązek zrobić adekwatną imprezę i odwzajemnić się.
Nie wiem jak gdzie indziej, u nas na wsi w zaprosinach musiał być remis. Jeśli ktoś już nie chciał robić przyjęć, po prostu wymawiał się z zaproszeń. Z tym jednak trzeba uważać, bo odmówienie wzięcia udziału w jakimś przyjęciu może zostać potraktowane jako obraza. Moja kuzynka od kilku już lat wypomina mi, że nie byłam na ślubie jej jedynej córki, mimo iż w tym czasie pracowałam. “Zobaczysz, ja też nie przyjdę jak ty będziesz żenić swojego”, wygraża mi palcem.
Pojawienie się zaś kogoś wyjątkowego, albo rzadko bywającego w gości, traktowane jest trochę jak uhonorowanie domu gospodarza. I faktycznie przynosi radość, widziałam to nie raz. Jest w tym jakiś szacunek i wydaje mi się, że rzadko odwiedzane starsze osoby czują się po prostu mało ważne, byle jakie, pozbawione możliwości podzielenia się swoją gościnnością.
Lesya mówi, że u nich remisowanie wielkości przyjęć jest zrozumiałe, lecz nie jest obowiązkowe. U nas nie były obowiązkowe tylko duże imprezy, gromadzące całą rodzinę. Najczęściej u centralnej osoby w rodzie – nie tyle najważniejszej, ile takiej, z którą wszyscy byli jednakowo związani. No albo u takiej, która robiła najfajniejsze imprezy. Rodzinne zebrania zwykle odbywały się u mojej mamy; w moim pokoleniu zaś wszyscy chodzimy do jednego z braci. To jest tradycja. I wtedy też nikt poza alkoholem nic nie przynosi. Gospodyni byłaby nieszczęśliwa, że “tyle się nagotowała, a nie ma kto zjeść”.
Staromodne przyjmowanie gości
Etykieta u nas na wsi raczej nakazywała przyjść do kogoś w gości i przepraszać za przyjście, a potem w ustalony sposób odmawiać wszelkiego poczęstunku, niż cokolwiek ze sobą nosić. Stare babki i dziadki tradycyjnie wchodzą do domu, stają w progu i mówią, że nie będą sprawiać kłopotu i że w zasadzie to już wychodzą. Nawet jeśli byli zaproszeni. Wtedy trzeba odprawić cały rytuał przyjmowania i witania: “Ale chodźcie, wejdźcie, żaden kłopot”. Potem następują te same ceregiele z poczęstunkiem. Gość odmawia, nic nie chce, a gospodarz zastawia cały stół i mówi: “Ale tylko trochę to trzeba coś zjeść”.
Fajne to było. Oczywiście strasznie staromodne i młodsze pokolenia już mniej się krygują z tym ceremoniałem. Ze starszymi ludźmi zresztą dość długo nie umiałam sobie poradzić. Zanim zostałam dopuszczona do przyjmowania gości (pamiętajcie, że mówimy o czasach, kiedy ryby i dzieci głosu nie miały, a już na pewno nie zasiadały przy stole z dorosłymi), nie miałam pojęcia, że jak ktoś trzy razy z rzędu odmawia herbaty to i tak trzeba mu ją podać. Niezły łomot zbierałam, jeśli wpuściłam kogoś do domu, ale nie podałam herbaty czy chleba na stół…
Lesya mówi, że powiedzenie “Bóg w dom, gość w dom” stosuje się do niespodziewanych gości. Myślę, że może mieć rację, i myślę, że trochę mogliśmy o tym zapomnieć. Bo ten niespodziewany gość, przed którym nie musisz się “wystawiać”, ani który nie zrewanżuje się takim samym przyjęciem, ani nawet nie będzie dalszym znajomym, który stanął w progu odmawiając przyjęcia poczęstunku, może wnieść w twoje życie coś więcej niż zwykły posiłek. Może obdarować cię czymś, o czym nawet nie wiesz, że istnieje.
Ten stary Dziad przy płocie bardzo ucieszył się z pajdy chleba i herbaty. Pobłogosławił mnie szczodrze i powiedział, że moja mama zawsze była dla niego dobra. Kazał jej bardzo podziękować. Siadł pod płotem, zjadł, wypił, zapalił tabakę w fajce, a potem oddał garnuszek i uśmiechnięty poszedł dalej.
Czekałam potem na niego, ale nigdy już nie wrócił. Albo przynajmniej nie w tej samej postaci, bo przecież to wtedy zostałam nauczona dzielenia się dobrem. Nie mam z tym problemu i dzielę się, jeśli mogę. To niezwykłe, ale naprawdę nigdy mnie nie ubyło. Ani mojej rodzinie zresztą też. Wujek Ludwik miał prawie sześćdziesięciu chrześniaków, z czego tylko część należała do rodziny. Reszta to byli ubożsi sąsiedzi, których wspomagał groszem. Dla niego to był honor, on cieszył się z każdego chrześniaka. A przecież można było spuścić psy na tych wszystkich żebraków, “głupich”, ubogich czy innych. Mogli mnie rodzice nauczyć, że obcy są źli, niebezpieczni. Że nie należy.
Ale przecież należy…
Patrząc na naszą obecną sytuację społeczno-polityczną niepokoję się. Ale patrząc na różne społeczne inicjatywy i formy pomocy dla tych najsłabszych i wykluczonych miewam ostrożną nadzieję, że gdzieś nadal drzemie w nas bezinteresowna polska gościnność. Zwłaszcza, że dziś jest ona tak łatwa. Wystarczy zwyczajnie przelać parę złotych na taką czy inną organizację. Można oddać 1% podatku na pomoc dla najuboższych, pokrzywdzonych, słabych i zagubionych. Albo zwyczajnie można być życzliwym dla imigrantów i uchodźców. Nie wyzywać ich, nie dokuczać, nie poniżać. Nie traktować podle w pracy, nie bić na ulicy. Można, nawet dzisiaj, nie bać się obcego.
Ja wspieram PAH i Wspólnotę Chleb Życia. Wspólnota dla bezdomnych Emaus też jest bardzo prosta w obsłudze. Dobro naprawdę wraca, naprawdę się rozprzestrzenia. Warto je tworzyć, dzielić się nim, posyłać do innych. Świat nie stanie się lepszy bez nas.
16 komentarzy
Uważam, że to bardzo ważne przypominać ludziom, że są dobrzy i życzliwi, bo są. Ale czasami o tym zapominamy.
Dobry artykuł, aktualny w czasie uchodźców i szerzącej się nienawiści. Budujący i podnoszący na duchu!
dziękuję 🙂
Ważne by być otwartym na ludzi, ważne by być gościnnym, ale ważne jest tez by poznać kulturę tych inności, historie innych krajów, światopoglądów oraz religii. Nie jesteśmy otwarci, bo się boimy, bo nie znamy. To prawda, że wszystko się wynosi z domu, ale po drodze było podwórko (niestety teraz brak), szkoła, znajomi, podróże, filmy itd. Należy tez mądrze pomagać, mam tu na myśli integracje, sa nacje w Polsce, które żyją w swoim świecie i ciężka sie do nich przebić, ale trzeba tez chcieć. Ja przez swoja wielokulturowość, z którą miałam do czynienia w dzieciństwie nie mam z tym problemu, ale do tego dochodzi wychowanie. Mogę powiedzieć, ze tak mnie wychowała moja babcia i za to jej dziękuję.
No właśnie, na mnie też jakoś babcia miała duży wpływ. Pamiętam jej opowieści o młodej Żydówce, z którą się w dzieciństwie bardzo lubiła, mimo iż Żydzi mieszkali w osobnej części wsi. Może dlatego ja się nie brzydzę i nie boję innych narodowości. Plus to, że moja rodzina faktycznie wędrowała i jeździła po świecie.
Dom w którym rosłam był gościnny, ja ze Wschodu, ze Lwowa. Nie trzeba bylo dzwonić do kogos i sie zapowiadać, wpadało się i od razu na stole pojawiało sie wszystko co gospodarz miał w domu,to bylo normalne. Od dzieciństwa byłam zaznajomiona z innością i to jest fajne. Mialam takie szczęście, dom polski,ale przyjaciele i znajomi to caly przegląd narodowości – Tatarzy, Ormianie, Żydzi, Ukraincy, Rosjanie, Gruzini. Chodziło sie w gości, na wesela rożnych obrządków, cale bogactwo. Moja babcia nie była bogatą osobą, żyła skromnie ale dla ludzi zawsze miała cos do częstowania. Dla mnie bylo dziwne jak przychodziłam do kogoś w odwiedziny, a nie dostałam nawet herbaty, a tak zdarzało sie juz w Polsce. Do dziś nie mam problemu z innością, nie boje sie innych kultur mam mnóstwo znajomych o rożnych poglądach i rożnym kolorze skóry. To bardzo rozwija, bardzo lubie sie dzielić z innymi, czasem ludzie mnie pytają dlaczego daję, no tak juz mam, to normalne. Z podobna gościnnością spotkałam sie mieszkając rok w Tunezji, to jest tam obowiązkowe. Wschód jest inny. Bliżej Zachodu gościnność nieco inna, to chyba wynika z jakichś kulturowych tradycji, np. w Uzbekistanie jest cos takiego jak dartuchsan, wszyscy zbieraja sie kolo stolu i celebrują, w Wietnamie czy pewnie w calej azji nie jada sie w samotności. Lata temu jak przyjechałam do Kijowa w odwiedziny, rodzina mieszana ukrainsko-rosyjska to na śniadanie wyciągnęli z lodówki wszystko i jeszcze usmażyli żarienuju kartoszku. Na stole były: konserwy rybne, kielbasa, wspomniana kartoszka, kefir, fermentowane warzywa, słodycze, chleb, herbata, kawa, były tez owoce cytrusowe kupione na placu od Gruzinów i na dodatek wódka oraz koniak…
No właśnie zastanawiam się, czy tak było w całej Polsce. Bo my to jednak faktycznie bardzo blisko Wschodu… Ale wydaje mi się że tak, tylko może wcześniej ta tradycja gdzieś sie zapodziała? Mój pierwszy pobyt we Lwowie też tak niesamowicie gościnnie wygladał. Zapytałam nieznajomych, jak z dworca do Centrum dojechać. Posadzili mnie w tramwaj, dali pieniądze na telefon, a kiedy okazało się, że moja znajoma nie odbiera, to zabrali do domu, nakarmili i przenocowali. Potem przez kilka lat dostawałam od nich pocztówki z życzeniami. A to była bardzo uboga para – ona pracowała w jakimś laboratorium, a on był bezrobotnym anonimowym alkoholikiem. Bardzo mnie przepraszali, że nie mogą postawić wódki. Specjalnie dla mnie kupili wtedy kurczaka, choć normalnie mięso jadali raz w tygodniu, bo nie było stać ich… Słyszałam od wielu przyjaciół podobne opowieści.
Jeszcze jedna ciekawostka, otóż jak przyjechalismy na stałe do Polski, to i tak co roku jezdzilismy do Lwowa i na Krym. Pewnego razu wydarzyła sie taka sytuacja, znajomy ojca załatwił “po blatu” czyli po znajomości miejsce w hotelu. Wylądowaliśmy o 22 w Symferopolu i co sie okazało – w hotelu miejsc brak. Mój brat mial 2 lata, stoimy przed hotelem i co robić? Ktos podpowiedział, ze jest gdzies wolne miejsce, ale daleko i należy złapać taksówkę (samochód prywatny). Złapalismy i okazało sie, ze pan, który nas zabrał byl w Polsce, pracował, powiedział, że mozemy przenocowac u niego w domu, a na drugi dzien wynajmie nam domek jego mamy niedaleko plaży. Takie historie, spędziliśmy 2 tygodnie cudownych wakacji w tym domku.
Tak, właśnie ta bezpośredniość i brak obaw, że ktoś ci zaraz odgryzie głowę i zje rękę… Mnie się to ciągle zdarza. W Nowym Jorku też przygarnęła mnie zupełnie obca rodzina, zresztą też z UA, jak się okazało, że mój nocleg przepadł. Gotowali dla mnie i opiekowali się mną, naprawdę nie wiem, jak mogłabym to spłacić…
Zgadzam sie ze wszystkim co tutaj napisalyscie. Goscinnosc i przyjazny stosunek do innych ludzi to cos, co sie ma we krwi albo to co zostalo wyuczone w dziecinstwie. Chyba sie ciezko pozbyc nieufnosci, jak nas uczono bac sie innych albo dzielic sie z innymi tym co mamy.
Jakkolwiek, Jest jeszcze inny aspekt, ze tak powiem odwrotny do tego, o czym piszecie. Odnosi sie to do tych co przyjbywaja. W sumie jak chcemy sie gdzies osiedlic w miejscu, ktore jest diametralnie inne od tego , ktore do tej pory bylo naszym otoczeniem, to aby nas zaakceptowano musimy sie chociaz z lekka przystosowac do otaczajacej nas rzeczywistosci. Mysle, ze to my powinnismy wyjsc naprzeciw i wykazac dobra wole oraz zaakceptowac tych co nas przyjeli. Zaakceptowac ich zwyczaje bo to my przybywamy do nich a nie oni do nas. Przeciez jak wybieramy sie do kogos z wizyta to nie przestawiamy mebli w domu gospodarza bo…nie podoba nam sie ich ustawienie. Nie znaczy to, ze mamy sie wyzbyc swojej tozsamosci, ale nasz oczekiwania musza byc wywazone. Gospodarz moze, ale nie musi wyciagac wszystko co ma w spizarni na stol. I to to tez jest Okay. Gospodarz moze, ale nie musi zaoferowac nam nocleg. Wolnosc prosze panstwa i akceptacja a najlepiej brak oczekiwan, szczegolnie jesli gospodarz jest nam malo znany. Pozwolmy mu sie spokojnie poznac to wtedy nas latwiej zaakceptuje.
Każdy punkt widzenia ma swoją drugą stronę. Dla mnie jest dość oczywiste, co piszesz, ale przecież wiesz, że ja nie o tym 🙂 Ja nie o tym prawieniu morałów jak inni mają się zachowywać w naszym domu. Ja o tym, jak MY powinniśmy postępować w swoim domu. To są zupełnie różne sprawy, prawda? Bo to łatwo powiedzieć: Ej, ty co przychodzisz to się dostosuj. Jak jesteś dziadem/imigrantem to stój za płotem, bo w moim domu dziadów/imigrantów się nie przyjmuje. A jak za pięć lat uznam, że mogę ci dać chleba to ci dam. Bo mam takie prawo…
Ja mówię właśnie o tym, że jeśli jesteś uprzywilejowany, jesteś gospodarzem, to posuń się trochę. Bo może naprawdę możesz.
Wiem co czym mowisz ale…to ja jestem emigrantem od…nawet przestalam juz dokladnie liczyc ale jak pomyslalam, to jest to juz ponad 26 lat. I przyznam sie, ze bylam roznie traktowana, przynajmniej w pierwszych latach. Moglabym o tym cala barwna historie napisac 🙂 ale wrocmy do tematu gospodarzy. Intencja mojego poprzedniego postu bylo aby ukazac, ze gospodarz to tez czlowiek I jako taki moze sie roznie ustosunkowac do tych, ktorzy wymagaja jego wsparcia. Duzo jednak zalezy od potrzebujacego…Pomysl, jaka by byla twoja reakcja, gdyby ten twoj pierwszy “Dziad”, ktorego spotkas w zyciu pogrozil ci kijem I powiedzial “dawaj mala cos zjesc bo jak nie to ci przyloze”? Mialas poprostu dobre doswiadczenie ze swoim pierwszym “Dziadem” a I twoja mama tez go miala 🙂
Pamiętam, że mieszkasz na emigracji, wspominałaś już o tym 🙂 Wiem, że to pierwsze dobre doświadczenie mnie ukształtowało, ale nie tylko ono. To był cały stosunek mojej rodziny do osób “gorszych”, albo “innych”. Ja tego byłam uczona dlatego, że moja rodzina wierzyła w pewne wartości. Starałam się w tym wpisie przypomnieć coś, co kiedyś było bardziej naturalne. Wiesz, że kiedyś dzieci chodziły same po ulicach i bawiły sie bez nadzoru na podwórkach. Mniej było strachu przed obcymi. “Dziady” Mickiewicza to też przecież wędrowni żebracy, którzy noszą różne historie między ludźmi…
Ależ wyraziste obrazy odmalowałaś, aż przeniosłam się trochę w czasie i przestrzeni. 🙂 Teraz faktycznie ludzie mniej dbają o konwenanse i etykietę, pytają wprost, czy coś przynieść, i jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś, kogo zaprosiłam w gości, przepraszał, że przyszedł albo mówił, że nic nie zje. Ale to, że nawet w przypadku małej wizyty dzielę się tym, co akurat mam dobrego do jedzenia, to jakoś tak naturalnie wychodzi. Może po prostu tradycja ewoluuje. Swoją drogą teraz coraz mniej wypada być takim zupełnie niespodziewanym gościem, trzeba choćby zadzwonić chwilę wcześniej. Świat się zmienia, ale na gorsze czy lepsze, to już nie oceniam.
Zdecydowanie się zmienia. Ja nigdy nie odmawiam jedzenia w gościach, i to wcale nie trzeba pytać dwa razy 😀 No i też z przyjaciółmi rówieśnikami czy młodszymi mam tak, że wiadomo, że komunikujemy się otwarcie. Czyli albo ktoś jest głodny i ma ochotę coś zjeść, albo nie 🙂 No ale czasy są takie, ze coraz mniej ubogich szwenda się po ulicach i wsiach. To się zinstytucjonalizowało i mój przyjaciel, który prowadzi dom dla bezdomnych twierdzi, że jeśli ktoś chce się zresocjalizować, to w każdej chwili może, że są środki i możliwości. Najtrudniej chyba mają grupy wykluczone, najuboższe, takie jakimi np. opiekuje się siostra Małgorzata.
A propos ceregieli – ostatnio byłam z córkami w mojej rodzinnej miejscowości i zajrzałam do bratowej, przepraszając, że tak znienacka i że na chwilę, że pewnie przeszkadzam itd itp:) (jak się należy;P). Na to ona, niby – obrażona, że tak, jasne, ja przeszkadzam itd;) Po wyjściu córki stwierdziły, że ciocia była niemiła i obrażona na początku i dopiero potem się rozkręciła. I wtedy dopiero sobie uświadomiłam i wytłumaczyłam dzieciom, że to taka “gra” 😀 Strasznie mnie to rozśmieszyło, bo mieszkając w mieście już dawno nie miałam okazji odprawiać takich ceregieli, a jednak jeszcze je pamiętam:0
Tak, dokładnie :)) Ja się też często łapię na tym, że na wsi, albo w relacji ze starszą osobą zachowuję się zupełnie inaczej niż normalnie, i że stosuję całą masę drobnych rytualnych “ceregieli”, mimo iż – można powiedzieć – to nie ja 🙂