To tekst, który już dawno temu powinien znaleźć się na tym blogu, bo traktuje o najbardziej podstawowej kategorii żywności, bez której w ogóle nie możemy mówić o zdrowym odżywianiu. Tymczasem przeleżał w szkicach grubo ponad cztery lata i choć parę razy do niego zaglądałam z myślą o publikacji, jakoś mi się nie składało. Może dlatego, że proste rzeczy mniej mnie ciekawią niż złożone…
Niespodziewanie dziś, kiedy odpoczywałam w słonku, słuchając Blue Paper Mobiego, pomyślałam o tym tekście. Nie mam pojęcia dlaczego akurat poniższy kawałek mnie odblokował; jest raczej smętny. Może kwestia tego, że w jakimś sensie powrót myślami do czasów “sprzed” jest w całej rozpiętości smętny ze względu na mój ówczesny stan zdrowia…
Wrzucam, bo skoro był dobry do pisania, pewnie też będzie właściwy do jego czytania. Raczej nie rozprasza, a dwa kawałki dalej na tej playliście jest mój ulubiony Alone.
Całą swoją przygodę z odzyskiwaniem zdrowia i samopoczucia rozpoczęłam właśnie od whole food, czyli żywności pełnowartościowej, nieprzetworzonej, inaczej – nierafinowanej. Te ileś lat temu w Polsce do szerszej świadomości stopniowo zaczęła się przebijać Tradycyjna Medycyna Chińska, jako jeden z pierwszych, porządnie opracowanych i sklasyfikowanych systemów odżywiania, twierdzących, że pożywienie samo w sobie jest lekarstwem. Nota bene – TMC liczy sobie dobre 3 tysiące lat nieprzerwanej tradycji!
Ponieważ jestem strasznie antysystemowa, nigdy nie uporałam się z wszystkimi rygorami kuchni Pięciu Przemian, choć całym sercem wierzę w jej oddziaływanie i marzę o tym, by któregoś dnia na Wschodzie doświadczyć jej na sobie, razem z całą tą energetyczną filozofią. Jakbym jednak nie chciała, w swoim rdzeniu przynależę do kultury Zachodu i moje ścieżki szybko poprowadziły gdzie indziej. Początek jednak był właśnie we whole food.
Najpierw kolega podrzucił mi książkę, którą po dziś dzień niezwykle szanuję i do której od czasu do czasu zaglądam, Odżywianie dla zdrowia Paula Pitchforda. W tej chwili to już chyba klasyka gatunku – prawie tysiącstronicowa kobyła, między innymi zawierająca bezcenne przepisy, w której można znaleźć niemal wszelkie podstawowe informacje z zakresu oswajania Pięciu Przemian przez człowieka Zachodu. Jeśli widujecie na moim talerzu trójskładnikowe sety drugich dań ze strączkami, to możecie być pewni, że swój początek wzięły właśnie od Pitchforda.
W tej chwili najbardziej stosuję się do zaleceń Plant Based (diety roślinnej), która całe whole food, lecz z pominięciem zagadnienia energetyki 5P, włącza w swoje zalecenia. Spożywanie żywności nieprzetworzonej jest dla nowoczesnego dietetyka tak oczywiste, jak biały jest śnieg – przynajmniej tam, gdzie jeszcze w ogóle sypie. Jest w każdym razie jasne jak słońce w epoce globalnego ocieplenia. Dlatego przechodząc na nową dietę, warto zacząć od tej podstawowej zmiany – wymienić żywność rafinowaną na pełnowartościową.
Ze wszystkich eksperymentów dietetycznych, jakie na sobie wykonałam, paradoksalnie najbardziej szokujące było odstawienie właśnie rafinowanych produktów. Okazało się, że jestem od nich w tak głębokim stopniu uzależniona, że jedna twarda decyzja – od dziś jem tylko pełnowartościowe produkty – okupiona została ogromnym wysiłkiem, łzami i tak głębokimi symptomami odstawienia, że prawie tego nie wytrzymałam. Miałam na szczęście przyjaciół wokół, którzy mnie motywowali, a i ja sama – grubsza ponad dziesięć kilo niż dziś – czułam się na starym jedzeniu wystarczająco fatalnie.
Co to znaczy, że żywność jest nierafinowana?
Żywność nierafinowana oznacza produkty nie poddane przemysłowej obróbce. Jest taka, jaką ją natura stworzyła, a człowiek pozbierał. W uproszczeniu wszystko, co nie jest “gotowe do spożycia”, 30-składnikowe na opakowniu, zawierające dziesiątki polepszaczy smaku, zapachu i sztucznych konserwantów. Ale to również jest “nie biała” żywność, czyli tak zwana pełnoziarnista. Whole oznacza całość, jedzenie “całościowe”, jeśli można tak powiedzieć.
Rafinowane produkty zaś to oprócz “białych” (mąk, chlebów, ryżów, ciast, cukrów) również junk food, czyli jedzenie śmieciowe. Nie myślcie tu jednak tylko o chipsach – śmieciami jest połowa produktów w przeciętnej kuchni. Jeśli przeliczać żywność na wartości odżywcze i na jej wpływ na zdrowie, to śmieci przeciętnie zjada się trzy razy dziennie. Margaryny, oleje rafinowane, gotowe dodatki do posiłków, ale też więcej niż połowa produktów przeznaczonych dla dzieci.
Ze wszystkiego, co współcześnie zjadamy, to właśnie rafinowane produkty są najfatalniejsze w skutkach dla ludzkiego zdrowia. Nic tak źle nie wpływa na nasze organizmy, jak śmieciowe, wysokoprzetworzone jedzenie – również to, które reklamowane jest jako zdrowe, właściwe, odpowiednie, zalecane… Słodkie płatki śniadaniowe, serki homogenizowane, jogurciki, zupki, gotowce – szczególnie te kierowane do dzieci – to jest zasadnicza przyczyna rozkwitu prawdziwej epidemii chorób cywilizacyjnych.
Rozglądaliście się ostatnio wokoło? Jaki procent waszych bliskich, przyjaciół, kolegów z pracy może powiedzieć o sobie, że naprawdę czuję się świetnie? Kto z was nie doświadczył już obok siebie gwałtownych śmierci na raka, udar, serce? Kto nie ma w rodzinie cukrzyka i kto nie widział otyłego dziecka? Skupcie się na moment na tym i policzcie to. A potem przypomnijcie sobie, jak było kiedyś, albo zapytajcie rodziców.
W rozmowach o zdrowym odżywianiu często spotykam się z argumentem typu: kto widział, żeby nasi dziadkowie jedli jakąś trzcinę cukrową! Na co ja się pytam: kto z naszych dziadków widział przed wojną żywność rafinowaną? Przecież to wynalazek ostatnich kilkudziesięciu lat, który za sprawą rozwoju przemysłu spożywczego, globalizacji handlu i marketingu oraz znacznego ułatwienia życia (maksymalne uproszczenie procedur hodowlanych i potem samego przygotowywania posiłków) objął właściwie wszystkie uprzemysłowione kraje na świecie i coraz ekspansywniej podbija rynki Trzeciego Świata, siejąc spustoszenie w zdrowiu na masową skalę (minuta 33’22 – do 2020 cała rdzenna populacja Meksyku będzie otyła).
W tym ujęciu zdrowa, pełnowartościowa, nierafinowana żywność jest tylko i wyłącznie powrotem do tego co naturalne, do tego jak właśnie jadali nasi dziadkowie. Jest równocześnie odejściem od tego, co serwuje przemysł spożywczy, dla własnego tylko, bo nie naszego przecież zysku i wygody. Wszystko się tu bowiem sprowadza do jednego: żywność rafinowana dłużej się przechowuje, bo rafinacja ją konserwuje w prosty sposób – pozbywa się najbardziej wartościowych dla zdrowia i dożywiania zewnętrznych otoczek roślin (dotyczy to głównie zbóż, tłuszcze się ogrzewa do bardzo wysokich temperatur).
Żywność naturalna dla odmiany ma króciutkie terminy ważności – wystarczy porównać półroczny termin popularnego masła fińskiego, z dwoma tygodniami masła prosto od rolnika, albo też kilkudniową ważność własnego zsiadłego mleka z datą na dowolnym kefirze z hipermarketu. A teraz pomnożyć to przez cały pakiet chorób cywilizacyjnych, łącznie z takimi jak choroby serca, choroby zwyrodnieniowe, nowotwory, czy nawet depresja…
Najważniejszą rzeczą w tym trudnym okresie odchodzenia od żywności przemysłowej jest to, by usunąć z domu i z otoczenia, z pracy wszystkie pokusy, szczególnie, jeśli nie ma się silnej woli. Po prostu rozdać lub zużyć wszystko, co nosi znamiona niepełnowartościowej żywności. Potem iść do sklepu i zrobić podstawowe zakupy, czyli wymienić to, co było białe na to, co jest ciemne i nieoczyszczone. Najprościej jest się posiłkować dwoma słowami na etykietach (tak, etykiety są święte, trzeba je zawsze czytać!) – brązowy i nierafinowany (brown & unrafined).
To jest ta smutniejsza część procesu – jedzenie powinno się przygotowywać w domu własnymi rękami. To które wysypiecie z pudełka prosto na talerz z bardzo małymi wyjątkami nadaje się do karmienia maszyn, nie ludzi.
O ile maszyny w ogóle chciałyby jeść coś poza skoncentrowaną energią ze swoich paliw i napędów. Wystarczy wlać do samochodu zły rodzaj paliwa, albo paliwo podrabiane. Daleko raczej nie ujedzie…
Jednocześnie to jest też dobra wiadomość – samodzielność przygotowywania posiłków wreszcie przywraca kontrolę nad własnym życiem, zwraca wolność do decydowania o swoim zdrowiu, kondycji i samopoczuciu.
Trudne jest początkowe ogarnianie chaosu; przebijanie się przez półki sklepowe, nauczenie czytania etykiet i rozróżniania produktów, kiedy nie robiliśmy tego przez blisko dwie dekady, a coraz częściej – przez całe życie. Wymaga samozaparcia, podobnie jak nauczenie się gotowania! Tak jest, nie ma tu drogi na skróty, tego się trzeba nauczyć. Ale, hej! Człowiek ma w genach, w swojej pierwotnej naturze ogromną troskę o własne pożywienie. Człowiek jest skonstruowany tak, by lubić jedzenie. Lubicie jeść przecież, prawda?
To jest wielki fun! Dbanie o swoje pożywienie jest ogromnie przyjemne, a w bonusie otrzymuje się zdrowie.
I pomijając walory odżywcze tych nierafinowanych, pełnowartościowych produktów, kiedy mija pierwszy toksyczny szok po ich odstawieniu, kiedy przyzwyczaimy podniebienia do ich smaku, zapachu, wyglądu i właściwości – nie będziemy mogli nadziwić się ich bogactwu! Są tak niesamowicie różnorodne, jak cała Matka Natura. Warto, bo to jest po prostu inna jakość.
Dodam jeszcze, że podczas rafinacji (ale też w hodowlach przemysłowych bydła czy chemicznej uprawie roślin) większość unikalnego, niepowtarzalnego kodu energetycznego produktów, czyli też ich właściwości leczniczych po prostu przepada. Stąd też np. rozwój medycyny konwencjonalnej tak bardzo koncentruje się na chemii, bo negatywne właściwości rafinowanej żywności najłatwiej zbalansować chemią. Osoby osłabione, niedożywione, wyjałowione znacznie gorzej znoszą chemiczne leczenie, które jeszcze bardziej je osłabia i świetnie zareagują na wzmocnienie właściwym odżywianiem.
W kolejnym poście dokładnie opisuję produkty pełnowartościowe.