Siedzę sobie w poniedziałkowe mroźne i wietrzne popołudnie z bardzo zasłużonym osłabieniem i pulsującym bólem głowy i wcinam sernik z koziego sera od Figi. A co. I tak mnie wszystko boli, to choć sernikowi nie dam się zmarnować. Bo choć karnawałowa edycja Najedzeni Fest oficjalnie skończyła się o 18, w domu byłam dopiero o 22 i to raczej nieco zmarnowana. Wiecie, zbyt wielu spotykam tam przyjaciół na tych Najedzonych…
I co z tego mojego siedzenia? Ano to, że choć wcale nie planowałam pisania kolejnego postu o tej imprezie, tekst sam się mną pisze. No już od wczoraj czuję, jak rośnie we mnie nieodparta potrzeba podzielenia się nowymi spostrzeżeniami. (W tym miejscu włączcie sobie muzę, żeby się wam przyjemniej czytało – o taką, jeśli link z YT zniknie: William Onyeabor – Atomic Bomb).
Kraków dorobił się swojej własnej, oryginalnej, bardzo klimatycznej imprezy jedzeniowej. I widać to dobrze po tej ostatniej, karnawałowej edycji.
Wiało wczoraj i sypało mrozem prosto w oczy. Kiedy miałam swoje zwykłe poranne marudne “wyjść, czy nie wyjść – oto jest pytanie”, wzmocnione tym, co wyprawiało się za oknem, zmartwiłam się, że podobny dylemat będzie miało wiele osób. Że może nikt nie przyjdzie. W gastronomii bardzo wiele przecież zależy od pogody! Tymczasem przyszły prawdziwe (i to jakie) tłumy.
Coś się zdecydowanie przełamało w statusie tej imprezy. Zmieniła się jej “gęstość”, wartość rynkowa może. Zmianę dało się wyczuć już po przekroczeniu progów pierwszej sali – to coś innego, fajnego wisiało w powietrzu. W stosunku do poprzednich edycji, gdzie przychodzili młodzi ludzie, foodies, hipsterzy, bywalcy Forum Przestrzenie, tym razem pojawiło się wiele osób spoza środowiska. Bardzo wyraźnie podniosła się średnia wiekowa, jak również całość przesunęła się nieco w stronę ludzi świadomie poszukujących dobrego jedzenia.
Ci ostatni od foodies różnią się tym, że nie żyją jedzeniem, a po prostu dobrze jedzą. Wydaje się też, że zostawiają więcej pieniędzy. Nie ma jeszcze podsumowań organizacyjnych od dziewczyn, ale na oko wszystko wygląda dobrze. Część wystawców wyprzedała się do zera, wielu sprzedało się dobrze.
Wystawcy zresztą też się zmienili. Nie wiem, czy wszyscy się ze mną zgodzą, ale targ sprofesjonalizował się pod względem oferty i samej ekspozycji. Coraz mniej eksperymentalnej partyzantki, coraz więcej profesjonalnych stoisk. Ta edycja również różniła się od poprzednich tym, że więcej pojawiło się restauracji i kateringów, a mniej producentów, blogerów, osób gotujących z pasji, lecz nie zawodowo. Wrażenie odniosłam również takie, że impreza zaczyna się robić coraz bardziej prestiżowa. No albo może chciałabym, by taka się zrobiła. Wydaje się jednak, że jeśli w Krakowie chce się trafić bezpośrednio do klienta zainteresowanego dobrej jakości niestandardowym jedzeniem z misją, to Najedzeni są dobrym adresem.
Gdybym dziś chciała wejść na rynek żywnościowy albo gastronomiczny w tym mieście, zaczynałabym od Najedzonych.
Ciekawa wydaje się tu polaryzacja pomiędzy dwoma rodzajami gastronomii – dużą, restauracyjną i małą – kateringową. Ci pierwsi, choć dysponują większymi zasobami i często również finansami, wciąż jeszcze mają się czego uczyć od tych drugich – niesamowicie dobrze znających swojego klienta. Stoiska małych, domowych kateringów wyróżniają się nietypową ofertą, oczywiście również wegańską i prozdrowotną, ale umówmy się, na Najedzonych nie występuje jedzenie niezdrowe, albo całkiem nieciekawe. Jednak widać tu więcej eksperymentów, poszukiwań i nowych, często bardzo nowoczesnych trendów.

A to mój osobisty cudak-faworyt – wytrawne pomidorowe wege ciastko od Green Win. Idealne do połączeń z winami czy innymi alko. Próbowałam też bardzo ostro-słodką kulkę fasolową – świetna! Polecam Green Wina wszystkim trawożercom.
Różnią się też tym, że po prostu są piękniejsze, ciekawsze, lepiej zagospodarowane, kolorowe no i bardziej bezpośrednie w kontakcie z klientem. Najfajniejsze jest to, że zawsze da się fajnie pogadać z tymi wystawcami. Na stoiskach knajp często stoją po prostu pracownicy, uprzejmi i uczynni, ale nie tak bezpośrednio zaangażowani, jak wystawcy prywatni. Jestem więcej niż pewna, że w momencie, kiedy ci ostatni zapragną się sprofesjonalizować i przejść do “wielkiej” gastronomii, będą już posiadać bezcenną i wierną społeczność oraz cudowny marketing szeptany. Jest to niezbywalny potencjał.
Magda Wójcik od Krakowskich Wieści Spożywczych, działalności kooperatywnej i dziennikarka okołoslowfoodowo-ekologiczna i Kaśka Pilitowska z Hummus Amamamusi zrobiły dla Krakowa kawał dobrej roboty. Nie sądzę, żeby się to dało przecenić. Kraków się zmienia bardzo aktywnie pod wpływem ich działalności na różnych frontach alternatywy foodowej. Bo jak wiadomo nic w przyrodzie nie zmienia się samo – za wszystkim stoją jacyś konkretni ludzie, którzy mają tyle siły i odwagi, by zmienić rzeczywistość. Da się. Brawo dziewczyny!
Co oprócz tego? Oprócz tego po prostu było bardzo fajnie. Lubię targi i wszelkie skupiska ludzi, zjednoczonych wspólnym, pozytywnym i przyjemnym celem (dobra, za wyjątkiem plaży!). Uwielbiam bywać w ciasnych, zatłoczonych miejscach, gdzie trzeba wydzierać sobie pyszności i stawać po nie w kolejce. Czuję się świetnie w tłumie, między którym muszę lawirować, dopaść coś, na co mam ochotę. W którym oczy latają mi dookoła głowy, by wyłuskać przechodzących akurat przyjaciół.
Jest to moim prawdziwym zboczeństwem zawodowym i osobistym, ale wręcz uwielbiam tłumy na takich imprezach. Świadczą tylko o tym, że było bardzo dobrze! No bo zawsze myślę o sprzedających! Nic smutniejszego niż brak klientów nie może się trafić tam, gdzie zarywasz weekend, by specjalnie coś dla nich przygotować. Naprawdę. Znam ten smutek zmarnowanych sił do bólu.
Dlatego proszę nie marudźcie już, że na Najedzeni Fest nie ma miejsca, że ciasno, że się nie da jeść na stojąco. Da się. Jest to po prostu mniej wygodne, za to niecodzienne, klimatyczne, specyficznie. Raz na kwartał można zjeść na stojąco, rękami, można się nawet trochę pobrudzić. Kto nam zabroni?
Wiadomo, że tak będzie, dlatego lepiej wziąć wygodne ubranie i plecak na plecy, odciążyć ręce, nie brać psów, małych dzieciów bez osoby towarzyszącej, siatek do rąk. Lepiej przelecieć targ najpierw, zorientować się, co dają, kupić co się chce zjeść, zjeść w miłym towarzystwie, a zakupy do domu zrobić dopiero przed samym wyjściem. I nie marudzić. Korzystać z życia, z chwili, dobrze się bawić. I nie skąpić kasy – ktoś dla was przecież pracuje! No.
Tutaj dużo fajnych zdjęć na moim fejsie. Te w tekście pochodzą z instagrama, na który oczywiście nieustannie zapraszam.