Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Pewnego dnia znana w niektórych kręgach Bazyl Lia (od której pożyczyłam imię dla swojej bohaterki) naprawdę kupiła fotel zamiast idealnych butów w góry. O tych butach rozmawiałyśmy przez pół dnia. Jak wybrać, gdzie szukać. Wyszła po buty. Wróciła z fotelem. Żart do żartu, doczepiłyśmy do fotelu koła i wysłałyśmy Bazylię na majówkę. Tak zaczęłam pisać Sto siedemdziesiątą pierwszą podróż Bazylii von Wilchek.
Wgłębianie się w podróż mojej nowej bohaterki cieszyło mnie coraz bardziej, a pytania o późniejsze wydarzenia coraz natarczywiej wypełniały mi głowę. Powstało z tego ciut większe opowiadanie humorystyczne. Zawierało dwie trzecie rozdziałów pierwszej części i mogło być czytane przez dorosłych dla dzieci.
Skończyłam, rozmyślając o ilustracjach. Wtedy na biurku usiadła moja biała kotka i zaczęła się we mnie hipnotycznie wpatrywać. Tym sposobem przedostała się do klawiatury, skąd przeniknęła do obwodów komputera. Wreszcie zbiegiem zaplanowanych okoliczności stanęła na drodze Bazylii, doprowadzając ją do drugiej bohaterki tej opowieści, Poli.
Pola mieszkała w lesie i była kilkunastoletnią youtuberką survivalową. Prawdziwa historia, złożona ze mnie i bratanicy. To znaczy ja miałam w dzieciństwie leśny szałas, w którym bawiłam się w indiańską szamankę-uzdrowicielkę, a moja bratanica jest uzdolnioną youtuberką, mniej więcej w wieku dziewczynki.
Podróż musiała się wydłużyć, skoro pojawiła się Pola. Szczytami gór kobiety dotarły nie inaczej niż do mojego ulubionego Królestwa Bhutanu. A jeśli Bhutan to buddyjskie klasztory i piękna Królowa. O Bhutanie napiszę tu kiedyś więcej, ale zrozumiałe, że Pola musiała przeżyć tam jakieś przygody i inicjacje. W ten sposób pojawił się Tashi i gang Nawanga.
Moje duchowe inklinacje nie kończą się jednak na buddyzmie, dlatego Pola wylądowała w Shangri-La, mitycznej krainie oświeconych filozofów. Tam musiała uporać się z paroma istotnymi problemami jak strach, wątpliwości czy śmierć. W ten sposób powstała większa nowela, którą dedykowałam nastolatkom.
A wtedy znowu zaistniało niepokojące pytanie, co w zasadzie stało się z tytułową Bazylią, która zniknęła gdzieś w Tybecie? Dopisałam jedenaście rozdziałów, w których znalazły się obsesje, krew, zło, seks oraz złamane serca. Tak zwana głębia, czyli miało być pięknie, a skończyło się jak zwykle. W dodatku z kłopotami z kategorią wiekową moich odbiorców.
Kiedy po dziesięciu miesiącach codziennej intensywnej pracy wreszcie ogłosiłam koniec, doszłam do wniosku, że dysproporcje stylistyczne pomiędzy kolejno dopisywanymi częściami są zbyt wielkie.
Posłałam tekst jeszcze jednej literacko zakorzenionej znajomej, która całkowicie go zanegowała. Gdybym nie była zaprawiona piętnastoma latami współpracy nad literackimi tłumaczeniami, pewnie doprowadziłaby do skasowania plików i zatarcia wszelkich po nich śladów. Na szczęście tyle lat redakcyjnych szlifów i wielokrotnych batów nie mogły pójść na marne. Dawno nauczyłam się, że póki coś nie jest opublikowane, póty warto nad tym pracować. Zawsze wyjdzie to na korzyść tekstu.
Dwie pierwsze części plus ostatnia poszły do gruntownej przeróbki. Kosztowało mnie to trzy kolejne miesiące pracy, ale warto było. Fotel zmienił się w pojazd, zaś Bazylia wydoroślała. Nieco. No bo tak zupełnie to oczywiście nie mogła.
W ten sposób powstała regularna, choć niezbyt wielka powieść przygodowo-kryminalna z duchowym tłem dla (prawie) dorosłych. Trochę magiczna, trochę futurystyczna, na pewno mocno zakotwiczona we współczesności. Włożyłam w nią bardzo dużo swojej wiedzy, jednocześnie nie powstrzymując wyobraźni. Dlatego wszystko, co do niej trafiło było w tym samym stopniu prawdziwe, co i zmyślone, i równie poważne, co niepoważne. Wydaje mi się, że granica między jednym a drugim nie ma zbyt wielkiego znaczenia, dopóki czerpie się przyjemność z samego czytania.
Ogromne dzięki dla moich przyjaciół – wytrwałych redaktorów, którzy kreślili, negowali, pytali, sugerowali i wałkowali ze mną po sto razy te same kawałki – dla Tomka, Krystiana i Atki. Bazylii-Ani dziękuję za cudowną inspirację, ogromne poczucie humoru oraz pożyczenie imienia dla mojej bohaterki. Vierze za kuratoring i za pierwsze łzy wzruszenia, rozlane nad książką. Beacie za groźną krytykę. Marcie i Galinie za bardzo inspirujące rozmowy. I jeszcze paru osobom, które czytały książkę na kolejnych etapach. Oraz oczywiście Jaromirowi, mojemu dzielnemu (i, cholera, już dorosłemu) synkowi, który niesamowicie mnie wspiera…
Zostawiam pierwszy rozdział w pierwszej wersji, zupełnie niezredagowany. W wersji ostatecznej jest zupełnie inny. Nie próbujcie się po nim spodziewać czegokolwiek, co znacie z bloga. Choć z drugiej strony, kto zna blog, ten nie powinien być niczym zdumiony…
171 podróż Bazylii von Wilchek
Najnowszy fotel Ciotki Bazylii
Tego dnia Ciotka Bazylia zaplanowała zakup nowych butów na bardzo wysokim, ale jednak praktycznym obcasie. Miała wkrótce ruszyć na majówkę w kolejną wyprawę i chciała się dobrze przygotować. Pomimo usilnych starań, w żadnym sklepie z butami nie znalazła odpowiednio eleganckich butów na wysokim obcasie do wspinaczki wysokogórskiej. W związku z tym kupiła fotel. Całkiem elegancki, niezwykle wygodny, w dodatku z wyprzedaży. Był to jeden jedyny taki fotel na całym świecie. Nie pasował do niczego, tylko do Ciotki Bazylii.
Choć więc zakup fotela nastąpił niespodziewanie, można się go było spodziewać i wcale się mu nie dziwić. Wszystko, co działo się w życiu Bazylii było niezwykłe, zatem to co wydarzyło się później, a co opisała w swojej sto siedemdziesiątej pierwszej powieści kryminalnej, było zwykłe. Dla Bazylii niezwykłe było wyłącznie to, co dla przeciętnego człowieka było zupełnie zwyczajne, nie odwrotnie.
Ryszard, jej zaufany kamerdyner, szofer i opiekun domu na czas jej nieobecności, o którym mówiło się, że jako jedyny na świecie zna wszystkie sekrety Bazylii, jakich nie zdradził nawet przetrzymywany i torturowany w tajnym więzieniu CIA, właśnie wypakował fotel z samochodu.
– Dokąd go zanieść, jaśnie panienko? – zwracał się do niej w ten sposób, bo znał Bazylię od urodzenia, kiedy jeszcze była zwykłą Bazylką.
– Nie mam pojęcia. – Bazylia dopiero teraz zauważyła, że faktycznie nie ma pojęcia. – Postaw go na razie tutaj, – pokazała miejsce tuż przed głównym wejściem do jej domu w Latarni na Klifie. Była to całkiem dobra decyzja, ponieważ jego obicie w piękne, egzotyczne krwistoczerwono-granatowe kwiaty, świetnie komponowało się ze świeżo rozkwitłym, wiosennym ogrodem przed Latarnią.
Dwa dni później Bazylia zeszła ze swojego gabinetu na piątym, obrotowym piętrze Latarni, spakowana i gotowa do podróży na majówkę w góry. Tego dnia samochód, którym Ryszard woził ją na zakupy odmówił posłuszeństwa, nie dając się wyprowadzić z garażu. Bez dokładnego przeglądu technicznego trudno było przewidzieć, co mu dolega. Pod piękną, odnowioną karoserią z 1935 roku, kryło się całkowicie nowoczesne, dopracowane wnętrze, które powinno działać więcej niż doskonale. Bazylia spojrzała na zegar słoneczny, zamontowany na nieruchomej części Latarni. Zachodziła obawa, że spóźni się na kolejkę wysokogórską, na którą bilet wykupiła całe piętnaście dni i szesnaście godzin wcześniej, dokładnie trzy i poł godziny po swoim powrocie z poprzedniej wyprawy.
Nie miała w zwyczaju denerwować się drobiazgami, dlatego usiadła na swoim najnowszym i jak się okazało najwygodniejszym fotelu, o którym już trochę zdążyła zapomnieć. Zapatrzona w dal na rozpościerający się przed nią magiczny widok klifu i morza, zrozumiała, że nie tylko nie zdąży złapać swojej kolejki, ale że najprzyjemniej byłoby podróżować tym właśnie fotelem.
Zaraz zerwała się na równe nogi, aż jej półelegancka podróżna sukienka uniosła się lekko do góry, odsłaniając pończochy we wzory z klasyczną japońską poezją haiku. Z braku laku na nogach miała ręcznie robione pakistańskie buty z wysoką cholewą, lecz nieco niższym obcasem, odpowiednim do wspinaczek po niższych górach. Zostawiając fotel oraz swoją niezbyt dużą, ale poręczną walizę z przeciwwybuchowego materiału, wynalezionego w kosmicznych laboratoriach NASA, pobiegła do garażu, gdzie Ryszard składował rozmaite przedmioty. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a potem wyniosła stamtąd zestaw średniej wielkości kół z układem hamowania i kierownicą, dwie hebanowe deseczki oraz jeden nieprzemakalny brezent w intensywnie szmaragdowym kolorze.
Nie minęło nawet pół godziny i dwanaście minut, kiedy fotel przy pomocy marynarskiej liny, porządnych śrub, oraz super kleju do wszystkiego, znajdującego się zawsze w jej podręcznym bagażu, był gotowy do drogi. Z hebanowych deseczek Ryszard pomógł jej przygotować z tyłu fotela półkę na walizę a z przodu podnóżek, żeby „na dłuższych trasach jaśnie panience Bazylce nie drętwiały bez potrzeby nogi”. Brezent rozpostarli na starym męskim parasolu w formie przeciwdeszczowego zadaszenia.
Wreszcie, kiedy wszystko było gotowe, Ciotka Bazylia wyjęła z walizy swój bardzo długi szal w morskim kolorze, którym mogła się kilkakrotnie cała okręcić. Utkany przez starą Indiankę z wełny andyjskich lam antycznym inkaskim sposobem, był wystarczająco lekki i wygodny. Miał właściwości zarówno ocieplające, jak i chroniące przed wiatrem, słońcem i deszczem. Bez względu na pogodę Bazylia nigdy się z nim nie rozstawała. Ostatnio dokuczała jej chrypka, której nabawiła się na przedostatniej wyprawie na Saharę, kiedy to zapomniała przykryć się na noc. Zmarzła tak bardzo, że pustynne jaszczurki sądziły iż jest kamieniem. Wspięły się na nią, licząc że wraz ze słonkiem ponownie się nagrzeje, ale tylko zbudziły ją łaskotaniem o zbyt wczesnej godzinie porannej.
Ciotka Bazylia lubiła wstawać wcześnie wyłącznie wtedy, kiedy mogła podziwiać najpiękniejsze na Ziemi wschody słońca; w przeciwnym razie wstawała raczej późno. Na pustyni chwilowo miała słonka dosyć, chciała się jedynie porządnie wyspać po suto zastawionej kolacji w beduińskiej oazie. Koniec końców dostała chrypki krzycząc ze zdenerwowania na jaszczurki, żeby już z niej złaziły, bo nie jest żadnym głazem! One nie rozumiały po polsku ani w żadnym innym języku, nawet po beduińsku, zaś Bazylia była całkowicie unieruchomiona przez nocny ziąb pustyni. Musiała czekać, aż wzejdzie słonko i ją roztopi. Przypuszczała zresztą, że chrypka wzięła się też od ciągłego kichania, bo jaszczurki łaskotały ją swoimi ogonkami po policzku i po ramionach i po brzuchu, kiedy nie mogła się podrapać.
Bardzo to była nieprzyjemna noc, ale przynajmniej pouczająca. Od tej pory Bazylia zawsze się czymś przykrywała, nawet jeśli to było cieniutkie jedwabne prześcieradło, albo chociaż gazowa moskitiera na komary. Aczkolwiek ta ostatnia, zastosowana bezpośrednio na ciało, chroniła przed zamarznięciem, ale już nie przed komarami, których trąbki swobodnie mieściły się między dziurkami tkaniny. Zdecydowanie preferowała więc ręcznie tkane jedwabie, nadzwyczaj ładne i miłe w dotyku, które upiększały ją mimowolnie, albo wręcz zbędnie z powodu jej własnej, niezwykłej urody.
Tak ją zresztą ta sytuacja wytrąciła z równowagi, że po powrocie do domu zaraz zdjęła magnes z barcelońską jaszczurką a lá Gaudi z jednej ze swoich lodówek i odłożyła do pudła z brzydkimi, albo powtarzającymi się magnesami. Z każdej podróży przywoziła jeden co najmniej magnes i przypinała na lodówkę, by przypominał o jej przygodach. Miała ich tak wiele, że w kuchni stały już trzy duże lodówki i jedna mała, a koniec końców Bazylia i tak musiała przygotować pudło na te z mniej znaczących wycieczek. Jej mieszkanie w Latarni było przestronne, jednakże nie było z gumy, czego wielokrotnie żałowała.
7 komentarzy
Wow. Świetnie się to czytało! Kupuję tomik jak tylko będzie taka możliwość.
cieszę się 🙂
gratulacje 😉
thx 😉
tak btw. w filmie którym teraz robię główna aktora nazywa się Pola 😀 .
Bravo. 🙂 Fajnie przeżyć narodziny czegoś wartościowego.
Dzięki Tomek, za twoje niezmordowanie 🙂 Super fajnie było przeżyć samo tworzenie 🙂