Jest taka jedna rzecz w filmach, za którą zdarza mi się bardzo tęsknić. To po prostu piękne kadry. Często nawet znakomite filmy, które zostawiają wrażenie emocjonalnego piękna, nie potrafią nasycić mnie wizualnie. A ja tak lubię, kiedy kadr po kadrze moje oczy jedzą tak dużo, aż mogą się najeść i długo potem, niekiedy nawet przez lata, pamiętam poszczególne obrazy. Tymczasem trafiła mi się wizualna gratka – króciutka seria BBC Peaky Blinders.
Peaky Blinders jest serialem w jednym z moich ulubionych klimatów – gangsterska tematyka z jej pozytywno-negatywnym światem. Wyraziste, niezłomne postacie, piękne i silne kobiety, dużo fatum i jeszcze więcej siły woli, a przede wszystkim kadry, ujęcia, plany, światło, plenery…
Kamera operuje tu jak w klasycznym kinie noir, ale jest zmiękczona, mniej agresywna, cieplejsza i jaśniejsza. Klasyczny okres noir to lata tuż po wojnie, rejestracja rosnącej przestępczości i dezorientacji moralnej. Peaky Blinders, korzystając z ekspresyjnych środków czarnego kina, gra nowocześniej, zmienioną perspektywą, krótszymi ujęciami, dynamiką i zachwycającymi, nieco apokaliptycznymi, industrialnymi krajobrazami.
To taki noir w kolorze, przepleciony poetyką cyberpunku, w którym futuryzm został zastąpiony prymitywnym, dopiero rozwijającym się przemysłem. Świat, który za kolejne 100, 200 lat osiągnie wszelkie znamiona umaszynowienia człowieka, w którym to właśnie tacy gangsterzy, jak Thomas Shelby, będą ostatnimi nosicielami humanistycznych wartości.
To seria nie tyle niosąca znamiona rozrachunkowości, co mitologizacji ery przemysłu. To przeszłość pokazana z punktu widzenia pamięci a nie historii, cichy hołd i pożegnanie z epoką modernizmu. Żadne to już On the Waterfront, przedstawiające niesprawiedliwość, nierówność i korupcję.
Moment, w którym rzezimieszki wkraczają w panteon świętych, a era modernizmu przechodzi w obszar mitu.
Peaky Blinders zmienia się w podkolorowaną opowieść, melancholijne spojrzenie w tył, sentyment, oparty na prawdziwych zdarzeniach. Przecież ani tamtej nędzy, ani przemocy, ani rzeczywistej brutalności gangsterów nie da się lubić naprawdę, ani nawet lubić się nie powinno.
Cóż jednak począć, kiedy nasi gangsterzy ujmują za serce, choćby tak (naprawdę) pięknie skonstruowanymi ujęciami, jak sceny walki w zwolnionym ruchu i przy (przepraszam bardzo) zajebiście dobrze dopasowanej muzyce Nicka Cave, The White Stripes czy Toma Waitsa. Muzyka jest tu tak idealnie użyta, że sama staje się osobnym, żywym i nieodłącznym bohaterem serii.
Pojawia się ironicznie lub ostro, wprowadza dynamizm i łagodną przemoc, buduje dystans i adekwatną atmosferę, łagodzącą i sentymentalizującą. Towarzyszy pulsującym brzmieniem każdej scenie śmierci, estetyzuje ją. Śmierć w całej serii jest równie piękna – twarz zastrzelonego bohatera odbija się w kałuży wody, krew miesza się z błotem mokrej ulicy. Brudno i strasznie, ale jak precyzyjna poetyka obrazu!
Underground, alternatywa i rock – co jeszcze mogłoby nadać takiego nerwa tym scenom? I co jeszcze mogłoby je tak doskonale zmitologizować, niemal na podświadomym poziomie? Ta muza działa silniej nawet niż perwersyjna estetyzacja brutalności i rozlewu krwi w filmach Tarantino. Sceny w Peaky Blinders, choć ociekają krwią, są na tyle zmiękczone i uplastycznione, że wręcz trzyma się kciuki za tę rzeź. Niech trwa jak najdłużej…
Czy to nie jest właśnie mitologizacja historii? Tak bardzo potrzebujemy stwarzać dystans do współczesności, opowiadając o dawnych czasach, że przeszłość płodzi samych bohaterów. Czy ci brutale z drugiej dekady dwudziestego wieku naprawdę różnili się wesołków z bandy Odysa? Nie mam pewności.
Czy ludzie mają coś w genach, że tak kurczowo pragną trzymać się przeszłości i ją podziwiać? Jak choćby młoda, głupiutka Doro z niemieckiego Das Wochenende, zapatrzona w dawnego terrorystę RAF-u, rzeczywista przedstawicielka pokolenia urodzonego już po zamachach.
Może to dzika natura każde nam się trzymać tych, którzy mają najsilniejsze geny i potrafią przetrwać, nieważne na jakich moralnych zasadach?
Bo inaczej – dlaczego kochamy gangsterów?
Nasz bohater, Tommy Shelby, faktycznie jest kolesiem, którego nie tylko się lubi, ale i któremu bardzo się współczuje. Przecież poszedł na wojnę i wrócił z niej nieodwracalnie uszkodzony. Silniejszy, brutalniejszy, pewniejszy siebie, ale zraniony i straumatyzowany. Dręczą go straszne, powracające noc w noc sny o wojnie, kopanie tunelu i śmiertelna zasadzka, w której niemal ginie.
Chcesz czy nie, widok tego chłopaka o mroźnym spojrzeniu, bezradnie płaczącego i patrzącego z paniką w ścianę swojego pokoju, za którą co noc w jego głowie słychać chrobot łopat w wojskowych przekopach, łapie cię za serce. Tak bardzo chcesz mu ulżyć, że nie masz nic przeciwko temu, by powyzdychali wszyscy jego wrogowie. Nawet jeśli masz patrzeć, jak własnoręcznie sieka ich żyletkami na kawałki.
Czas wojny to czas przemocy. Cała lokalna społeczność, niezależnie od podziału na przestępców, robotników, komunistów czy policjantów, jest w pewien sposób nią skażona i zjednoczona. “Służyłem ojczyźnie jak ty i ty, dlatego nadal jesteśmy związani”.
Traumy wojenne tak zamykają serce, że szczerze oddany rodzinie Thomas, stanie w konflikcie nawet z nią. Zamknięty, skryty, cichy i szalenie smutny, nie tylko swoją bezwzględnością dociera do lokalnej społeczności. On zyskuje jej poparcie, bo za nią również odpowiada – za dzieci, wdowy, poszkodowanych, weteranów i bezrobotnych. Zarabia kradnąc, i pomaga rozdając.
Nie, nie, żaden z niego szlachetny i obrosły legendą zbójnik-Janosik. Tommy jest biznesmenem i do swojego biznesu podchodzi poważnie, kierując tradycyjną, rodzinną gangsterkę na drogę zalegalizowanej, praworządnej firmy.
Jego antagonistą i, dodajmy, równocześnie naszym antagonistą, jest komisarz Campbell, niesympatyczny glina w potrzasku moralnym, przyskrzyniony szantażem przez Shelby’ego. Bezwzględny, pozbawiony skrupułów, sięgający do przemocy i zabójstwa, nadużywający władzy i przywilejów w imię prawa, stwarza kontekst, w którym gangster, który waha się przed każdym zabójstwem, przeżywa śmierci bliskich, odpowiada za swoich ludzi i społeczność, wydaje się być postacią o niemal krystalicznej reputacji.
Campbell to podły glina, którego się zwyczajnie nie znosi i który przy końcu pierwszej serii staje się naszym osobistym, zaprzysiężonym wrogiem.
Porządny film to piękne kobiety. W Peaky Blinders są nie tylko piękne, ale i wyjątkowo silne i bardzo różne od siebie – i urodą i zachowaniem. Właśnie ta różnorodność charakterologiczna serialu jest jej świetnym atutem. Nie tylko wszyscy bracia Shelby różnią się znacznie od siebie i nie tylko wszystkie kobiety – właściwie każda postać, pojawiająca się na ekranie jest od siebie inna, wnosi nowy element, dobudowuje kolejny kontekst do całości. Te postaci są po prostu świetnie zbudowane, konsekwentne, ciekawe i wypełnione szczegółami. Jak to w życiu, o każdej można opowiedzieć osobną historię.
Kobiety w tej serii naprawdę zasługują na uwagę – nie są ozdobnikiem do czapki gangstera; są jego równorzędnym, prawomocnym partnerem. Charyzmatyczna ciotka Polly, zarządzająca “biznesem” w czasie wojny, wolna wewnętrznie, uparta i odważna siostra Tommyego, Ada (“Oy! I am Shelby too, you know?! Put my fucking film on!”), romska matka klanu i romska żona Johna Shelby’ego (zwróciłam uwagę, że Cyganie, przedstawieni w PB bardzo przypominają tych, którzy są opisani w Mrocznych Materiach Pullmana). No i oczywiście piękna Grace Burgess, kobieta-bohaterka, kobieta-zdrajczyni.
Bo jak noir, to femme fatale. Ale tu seria znowu przełamuje schemat, bo ta femme fatale jest OK. Też się ją lubi. Nie jest to zimna suka, lecz ktoś, kto potrafi pokochać. I nie będę spoilerować, bo serial jest na to za dobry, ale podczas oglądania warto zwrócić uwagę na rozwiązania i zwroty akcji. Na krzyżowanie planów – kto komu i dlaczego. Kto w czym macza palce, i jakie są konsekwencje których wyborów, oraz na postawę w określonych sytuacjach Polly, Ady, komisarza, Grace i Tommy’ego.
Na koniec wspomnę jeszcze tylko o bardzo miłej niespodziance, jaką jest pięknie wybudowana i nie do końca dopowiedziana erotyka w serialu. Lubię seks na ekranie, ale czasem odnoszę wrażenie, że zastąpił wszystko to, co w dobrym związku erotycznym dzieje się pomiędzy scenami łóżkowymi. Czasem bardzo, bardzo tęsknię do staromodnych niedomówień, do użycia symboli, do zawoalowania i włączenia gry w romans. Bez sensu są seriale, w których gra toczy się w nieskończoność, ale filmy z tzw. samym seksem też są nudne.
A w Peaky Blinders jest bardzo pięknie. Naprawdę i dosłownie pięknie – piękne jest to, że miłość między Tommym i Grace pączkuje powolutku, że opiera się właśnie na grze, na niedopowiedzeniach, na powolnym topieniu lodu z ich serc, na stopniowej zmianie planów obojga. Na pewnej naiwności i wierze, jaka charakteryzuje każdą prawdziwą miłość. Piękne są ujęcia, sceny, na przykład Grace śpiewająca Tommy’emu na sali, kiedy ujęcie z dalszego planu tak bardzo dużo mówi o ich samotności i o rodzącej się bliskości.
Tak niewiele seksu, a jaka piękna erotyka w zwolnionych ujęciach, spojrzeniach, uśmiechach. Żadnego gadania – muzyka, symbole, pocałunki, seks pokazany bardzo nastrojowo, staroświecko, bez epatowania współczesną nagością i pornografią. Świetnie to pasuje do epoki; dawniej zbliżenie było ukryte, intymne, nie wychodziło na widok publiczny.
Niebywale wysmakowana jest scena, w której Grace i Tommy ubierają się o poranku przed wyścigami. Poprzeplatane ujęcia i czynności mężczyzny i kobiety, zbliżenia na części ciała — jej dłoń na obojczyku, jego dłoń sunąca po męskiej klatce, jej pędzel do pudru, jego pędzel do golenia, ona przeciąga szminką po ustach, on brzytwą po krtani, ona odchyla głowę i włosy falują, on odsłania twardą męską szczękę, pończochy-kołnierzyk, podwiązki-mankiety, kapelusz-kaszkiet… I rewolwery. Oczywiście rewolwery.