Mam nadzieję, że jednak nie, nie pożrą. Jestem, chcę być humanistą, który wierzy w ludzkość, w jej właściwe wybory. Chcę, by świat się rozwijał, jednakże nie ku samozagładzie, lecz swoim wewnętrznym, duchowym pięknem. Dlatego tak bardzo nie chcę, by spełniła się wizja Kongresu – któregokolwiek, czy z filmu Ariego Folmana, czy z opowiadania Lema, choć w tym ostatnim okazuje się być tylko halucynogennym snem.
Folman, znany może z Walca z Baszirem, jeszcze bardziej sfuturologizował i tak już futurystyczne opowiadanie Lema, jeśli można tak powiedzieć, jednocześnie bardzo je uwspółcześniając. Całe filozoficzno-ideologiczne pytanie Lema, poprowadzone zresztą z dystansem i ironią, o to, czy człowiek powinien dążyć do prawdy, czy raczej pozostać w świecie kontrolowanej fikcji, sprowadził do trybu dokonanego – fikcja to stan, w którym po części już żyjemy; jego eskalacja jest faktem, odbywającym się na naszych oczach. Wielki ekran rządzi przecież naszym życiem i marzeniami, i kwestią pozostaje tylko to, kiedy podpiszemy swoje kontrakty na zrzeknięcie się własnej osobowości, życia, oczywiście też możliwości postrzegania świata takim, jakim on jest.
Bardzo ciekawego zabiegu użył Folman, lokując akcję na współczesnym srebrnym ekranie, i wcielając w głównego bohatera Robin Wright, która z gwiezdnego podróżnika zmienia się w samą siebie – Robin Wright, obiecującą gwiazdę, która wdarła się do show biznesu swoją urodą i wdziękiem, jednocześnie nie podbijając świata żadną wybitną (czytaj: kasową) rolą.
Robin, przyparta do muru, pozwala się zeskanować i stworzyć swoje cyfrowe alter ego – aktorkę, która występuje wyłącznie w cyber przestrzeni; ona sama na zawsze traci możliwość wykonywania zawodu na żywo.
Film zmienia się w coś w rodzaju nostalgicznej podróży po zakamarkach własnej podświadomości, wyborów i myśli, które stwarzają narkotyczną, halucynogenną rzeczywistość, wypełnioną chemicznymi oparami, pozwalającymi na wykreowanie i kontrolowanie idealnego społeczeństwa o zaspokojonych wszystkich potrzebach. Wystarczy niuchnąć trochę chemii, by stać się tym, kim się chce, by zobaczyć w sobie to, co chce się widzieć.
Interesujące, Folman praktycznie pomija wątek żądzy zła, przemocy, władzy i nawet zwykłych lęków, zamieniając dążenia i pragnienia setek tysięcy, czy nawet milionów osób (w tle chodzi o problem przeludnienia) w zrealizowanie swojej najlepszej strony. Każdy tu chce być Jezusem, Buddą, Konfucjuszem, albo chociaż Marylin Monroe. Tylko sławni, dobrzy i bogaci. Nikt nie pragnie zostać Drakulą, bo jego podstawowe potrzeby i wyobrażenie siebie zostały spełnione – oczywiście wyłącznie w oparach cudotwórczych chemikaliów, no bo rzeczywistość nie staje się niczym więcej aniżeli ponurym snem na jawie.
Tak, jakby cała społeczność ludzka uległa zbiorowej hippie-izacji, uległa narkotykowi o mocy tworzenia idei “peace & love”. Nawet “naturaliści”, wciąż rodzący dzieci, żyją jak w rajskich ogrodach. Mam w tym momencie problemy z logiką i wiarygodnością, ale przyjmuję, że byłaby to kwestia odpowiedniej inżynierii narkotyku.
Środkowa część filmu, ta animowana, jest dość ciekawa, jednak nie tak ciekawa, jak sam początek i zakończenie. Animacja jest w porządku, na ogół jestem jej gorącym zwolennikiem, i tutaj w zasadzie też nie mam wiele przeciwko niej, tyle że w tym akurat filmie bardziej chciałabym zobaczyć cały ten wyimaginowany świat, zagrany przez prawdziwych aktorów. Fantasmagorie ich wyobraźni dałoby się wyczarować komputerowymi efektami specjalnymi. Rozumiem, że Folman lubi animację, ale bardzo chciałabym zobaczyć nas – ludzi – w prawdziwych majakach, bodaj takich, jak z paranoicznego Nagiego Lunchu Cronenberga. Choć to piękna satyra na świat filmu, i może nie byłaby aż tak ostra, gdyby nie animacja.
Zdaje się, że to właśnie w partiach granych przez prawdziwych aktorów, udało się Folmanowi uchwycić najważniejsze wahania, odruchy, cechy i subtelności złożonej ludzkiej psychiki i jej motywacji. Nie tylko zresztą w przewodnim motywie całego filmu – miłości matki do syna, w podążaniu za ulotnym śladem jego latawca, cudnie zresztą zagranym przez bardzo w tym obrazie delikatną Wright.
Najmocniejsza pozostaje chyba scena skanowania Robin, kiedy jej agent (któż inny, jak transcendentalny klasyk męskiego kina, Harvey Keitel?) budząc w niej najgłębsze uczucia, opowiada o tym, jak emocjonalnymi manipulacjami i zależnościami prowadził ją przez lata kariery.
Folman dobrze zna psychikę ludzką, zna jej najsłabsze strony i największe lęki. A co za tym idzie problemy z tożsamością. A mimo to pozostaje optymistą, nawet w pozornie pesymistycznym wydźwięku Kongresu.
>>>> UWAGA SPOILER <<<<
Robin, wciąż szukając syna, wychodzi z iluzji, lecz na wieść o tym, że on w poszukiwaniu z kolei jej, wszedł w iluzję, wraca do niej ponownie, jednak… Jednak nie do wyimaginowanych koncepcji idealnego świata, nie do postaci, którą chciałaby być, lecz do… siebie samej! Do siebie, syna, domu i życia sprzed podpisania kontraktu, czyli do zwykłej codzienności.
>>>> KONIEC SPOILERA <<<<
Pozornie nie dając odpowiedzi na pytanie czy szukać prawdy, bez względu na wszystko, czy żyć iluzją, Folman udziela jej – twierdząco. Robin w realnym świecie, zmierzającym do zagłady, stawia zasadnicze pytanie: czy nic już nie da się zrobić, by uratować ludzkość? Nic, pada odpowiedź; jeśli ludzkość ma zginąć, niech choć nie cierpi. Co oczywiście jest utopijną bzdurą nadopiekuńczej władzy, albowiem dopóki człowiek potrafi myśleć i decydować, zawsze znajdzie wyjście z sytuacji.
Paradoksalnie, władza w tym świecie należy do mediów i złych czarowników ze srebrnego ekranu – to im, tej papce idealnej ułudy, którą nam zsyłają oddajemy cześć większą niż rzeczywistości. Jeśli tak to dalej potrwa, zmienimy się w żywych zombie, wpatrzonych w swój wymarzony, idealny świat, wypierając pytanie o to, kim jesteśmy naprawdę, jakie są nasze możliwości, jakie ograniczenia (porównaj do tego, co lekarz mówi podczas badania syna Robin, o jego indywidualnym, interesującym mózgu, zdolnym do myślenia innymi kategoriami, pomimo postępującej choroby). Oraz najważniejsze pytanie – co możemy z tym zrobić?
Siła głównej bohaterki polega na tym, że choć przepełniona lękami i słaba psychicznie, wciąż pozostaje sobą. Nawet w animowanym świecie nie zmienia się w żadną inną postać, nadal jest sobą, w swoim wieku, ze swoimi ograniczeniami. Ale to właśnie ona i chyba tylko ona wygrywa, pomimo wszystko wybierając swojego syna, życie z nim takim, jakie ono było. W ostateczności wydaje się, że szczęście pozostaje jednak w rzeczywistym świecie – szczęście człowieka, nie nękanego pytaniem, czy to, co widzi to prawda czy iluzja?