A tak sobie tylko płacę zaległe za styczeń i luty rachunki. Obliczam dziurę w budżecie i właśnie nachodzi mnie kolejna gorzka refleksja, związana z cała moją dotychczasową działalnością zawodową.
Za przekład książki z ukraińskiego na polski (5,7 arkusza) otrzymałam 3990 zł brutto plus bonus za redakcję – 286zł brutto (z czego żyją redaktorzy i czy za te pieniądze można od nich wymagać moralności i etyki zawodowej?). Ok, można powiedzieć, że trochę guzdrałam się z robotą nad nie do końca lubianą książką, ale podsumowując – uczciwie przepracowałam nad nią dwa bite miesiące. Pewnie mogłabym ją zrobić w miesiąc, siedząc dzień i noc, jak to robi część moich kolegów, zmuszonych do paranoidalnej pracy ponad siły w tzw. wolnym zawodzie. Nie byłabym jednak w stanie oddać książce swojego umysłu, uwagi, poświęcić się rozkminianiu problemów, które – jak każdy proces myślowy – wymagają czasu. Zwyczajnie nie potrafię pracować jak maszyna. Nie z tą jakością, o jaką mi chodzi.
Tak więc za dwa miesiące pracy otrzymałam 4276 zł brutto, czyli jakieś 3800 na rękę.
Patrzę na styczniowo-lutowe rachunki za gaz i prąd (w tym ogrzewanie) z moich dwóch mieszkań i widzę:
rachunek za gaz: grudzień – 723, styczeń – 1096 jedno mieszkanie i w drugim szczęśliwie tylko kuchenka gazowa niecałe 40 zł.
rachunek za prąd: 774 x 2 jedno i 310 x 2 drugie.
razem = 4027 zł.
Przy tym, że wszędzie mam wymienione okna, nowe instalacje, temperaturę utrzymuję na poziomie 20 stopni, gazowe ogrzewanie działa tylko w dzień, a elektryczne to wypasione dynamiczne piece akumulacyjne z sondą pogodową (zakup i instalacja 11000), ładujące się wyłącznie nocą na drugiej taryfie.
Do tego dodać telefony, czynsz, wodę, śmieci, internet i KREDYT.
Lubicie to, prawda? Lubcie, proszę was, lubcie! Ja na przykład bardzo lubię.
Lubię być kobietą w kwiecie wieku pod czterdziestkę i za swoją uczciwą i oddaną pracę otrzymywać pieniądze, które nie pokrywają kosztów życia.
Lubię żyć w kraju, w którym mogę się czuć oszukiwana przez państwo i firmy energetyczne, no bo cóż, na wydawców literatury trudno zwalać; mój wydawca i tak płaci stosunkowo nieźle w porównaniu z konkurencją. Płacąc rachunki, lubię się zastanawiać, czy nie wyskoczy mi dodatkowa płatność, np. zwierzę nie zachoruje (albo syn, albo ja), albo jakiś wyjazd, albo niespodziewane usługi, bo np. garaż przecieka, a pralka nie pierze. Lubię planować przesunięcia w budżecie, bo jak np. pies jednak choruje, to nie bardzo mogę owe super rachunki opłacić. ZUS-y, emerytury, zasiłki, chorobowe – niecały rok po studiach zapomniałam o ich istnieniu.
Lubię jak muszę płacić hydraulikom, budowlańcom i instalatorom tyle samo, co zakładom energetycznym, a nawet więcej, przy czym oczywiście najbardziej lubię obserwować i podziwiać chujową najczęściej jakość ich pracy.
Lubię się skrobać po pustej głowie i zastanawiać, co tak naprawdę w niej mam? No bo chyba nic ważnego, skoro nikt mi za to nie płaci i nigdy nie płacił, czy robiłam doktorat, czy pracowałam szlachetnie w PAN, czy publikowałam naukowe wypociny, czy ścierałam sobie komórki mózgowe o mniejsze i większe przekłady – pensje zawsze ledwie pokrywały rachunki i opłaty mieszkaniowe.
Oczywiście ktoś zawsze może spytać, na ki chuj mi dwa mieszkania, przecież syn może już forever mieszkać ze mną, żoną, dziećmi, wnukami i prawnukami pod jednym dachem, aczkolwiek ja osobiście zawsze stawiam sobie inne pytanie: a na ki chuj komu ta cała kultura?