Zadzwoniło moje dziecko ze szmatekstu z pytaniem jak się ubieraliśmy “w mojej młodości”, bo idzie na przebieraną imprezę. Chwilę nie mogliśmy dojść do porozumienia, bo sądziłam, że chodzi mu o lata komuny i jej ubogiego non-style’u, ale doprecyzował:
Jak się ty i twoi ziomkowie ubieraliście w twojej młodości?
Moi ziomkowie, czyli punkowie. Aha.

Jaromir 2014, punk style party. Skolekcjonowanie tego stroju zajęło mu… pół dnia. Nie tęsknię za komuną.
Ja byłam skrzyżowaniem punka z hippisem, bo w jednym liczyła się polityczna i społeczna anarchia, w drugim peace & love style.
Tak trochę się naśmiewam, że to lifestyle, ale jak pomyśleć dobrze, to faktycznie tak było. Za stylem ubierania szedł przecież styl życia, nonkonformistyczny, zbuntowany, walczący i pod prąd. Nam o coś zawsze chodziło.
Kupowaliśmy cokolwiek czarnego – odpowiedziałam, a młody się szczerze zaśmiał.
Ale prawda jest taka, że dwadzieścia parę lat temu kolor czarny był trudny do zdobycia. Do dziś pamiętam swoje pierwsze w życiu skarpety w czarnym kolorze! Kupiłam je w pierwszej czy drugiej klasie liceum, były frotte i miały dwa kolorowe paski u góry. Nigdy wcześniej takich nie posiadałam.
Dżinsy. Obowiązkowe były dżinsy. Nie tylko podarte. W podartych chodziło się trochę z braku wyboru, a trochę z potrzeby serca. Przecież nie chodziło nam o to, by wyglądać modnie! Chodziło o to, by pokazać, że nie trzeba żyć konsumpcyjnie, bogato, konformistycznie. To się wam wyda śmieszne, ale swoje pierwsze dżinsy nosiłam po wujku. Były całkowicie męskie, ale kiedy przytył i się w nich nie mieścił, zabrałam mu je z wielką radością. To nic, że były niedopasowane. Na Pewex moich rodziców stać nie było.
Potem szły podkoszulki, zwane dziś T-shirtami. Wtedy naprawdę były podkoszulkami, i jeśli udało się dostać czarną, było naprawdę super. Oczywiście najczęściej też męską. Dziewczęce weszły do powszechnej sprzedaży chyba dopiero w połowie lat 90? Już nie pamiętam. Mogły być jeszcze oczywiście jaskrawe, czerwone, pomarańczowe, jakkolwiek wyróżniające się i zastosowane w nietypowy, niegrzeczny sposób. Nie ładne, ale prowokacyjne. Nie wiem o co chodzi, ale do dziś najchętniej noszę czerwone skarpetki, nawet na oficjalne wyjścia. Mam chyba z 15 par.
Koszule – luźne, za duże, zdecydowanie męskie, najchętniej rozpięte w formie odzienia wierzchniego. Damskie, które nadawałyby się do noszenia kosztowały majątek. Zresztą fajne były tylko dżinsowe a te, wiadomo, kosztowały dwa majątki. Strasznie dużo rzeczy się zresztą szyło samemu. Przeróbki, farbowanie materiałów, malowanie ich. Cokolwiek i jakkolwiek, byle oryginalnie. Jak dziś patrzę na dzieciaki z dostępem do takich możliwości, to aż nie wierzę, jak jednakowo i bez pomysłu się ubierają.
Buty – z demobilu. Najlepiej prawdziwe wojskowe glany, o których każdy po prostu marzył, albo nieforemne skórzane staromodne buciory. Mogły być po babce. Martensy pojawiły się w Polsce chyba też dopiero w drugiej połowie lat 90. Trampki i adidasy też wchodziły do stylowego kanonu.
Włosy. Włosy były podstawowe. Mnie rodzice nie pozwolili golić głowy po bokach, oczywiście, ale z bratem wymyśliliśmy sztuczkę – on mi ogolił tył głowy, na którym w domu i w szkole nosiłam rozpuszczone długie włosy z czubka głowy, a w czasie wolnym i wagarowym upięte w czub lub wysoki kucyk.
Skóra – czarna skóra to było marzenie każdego. Nawet niektórzy weganie nosili je z dumą.
O ile bez dżinsów człowieka właściwie nie było, to bez prawdziwej skóry człowiek naprawdę cierpiał.
Ja swoją zdobyłam po kuzynce, która od ojca skórzanej, znoszonej klasycznej marynarki obcięła rękawy. Posiadałam więc świetną, niegrzeczną kamizelę do połowy uda. To było już późno, chyba w połowie trzeciej klasy dopiero.
Wszelkie wisiory drewniane i metalowe, agrafki, ręczne brożki, każda wyraźna, niesłodka biżuteria. Oczywiście plakietki, pacyfki i A! Ja miałam szczęście z kuzynką, która dużo dziwactw dostawała z Indii. Jej bracia nie wrócili stamtąd z wycieczki studenckiej, więc przysyłali jej strasznie oryginalne paczki, zresztą po upadku komuny sama tam też jeździła.
Te cholernie modne niedawno hinduskie spodnie z obniżonym krokiem, zwane wtedy bagdadkami nosiłam 20 lat temu, na przełomie liceum i studiów i nikt takich nie miał. Nie rozstawałam się też ze swoją świetną obrzędową kościaną czaszką, zwaną Józkiem, aż mi jej ktoś nie zajumał. Mój historyk nawet nazywał mnie Józek.
Potem chusty, zwane bandanami pod szyję, na rękę i różne inne chusty i nakrycia głowy, w tym religijne i orientalne, albo ludowe i kolorowe. Cokolwiek udało się zdobyć i zastosować w nietypowy sposób. To już nie była klasyka punka, im dalej zresztą, tym coraz bardziej wypracowywałam własny styl, ale elementy zostały mi do dziś. Uwielbiam swoje proste czarne marynarki, choć teraz noszę np. taką z koronkowym mankietem, w klapie której zazwyczaj mam agrafkę. Już nie zwykła a dyzajnerska, ale kto wie, ten wie.
Co jeszcze? Koncerty, nielegalne spotkania, ucieczki z domów i szkoły, strasznie dużo książek, bardzo długie i poważne dyskusje. Dużo twórczości, wiersze, wieczorki, opowiadania, malowanie. Bardzo dużo alkoholu. Trawa jeszcze nie była w powszechnym użyciu, dostęp był bardzo ograniczony. Choć wielu moich przyjaciół miało swoje kanały, albo własne uprawy, wielu było całkowitymi abstynentami. W niektórych kręgach było sporo seksu, ale w innych nie. Bardziej klasyczne było posiadanie “dziewczyny” i “chłopaka” i traktowaliśmy to wtedy bardzo poważnie i z szacunkiem. Nie że do ślubu nic, ale jednak.
Niektórzy z nas uczyli się świetnie, inni wcale. Większość miała problemy z rodzicami i nauczycielami. Nasz wygląd nie był przyjęty w żaden sposób. Kiedy chodziłam ulicami Nowego Sącza, zwykli ludzie często odwracali się w moją stronę i wyzywali od ćpunów i złodziei. Ot tak, po prostu. Jeden koleś nawet splunął. To były czasy sowieckiej urawniłowki, każdy wyglądał tak samo, czyli szaro i buro, buntownicy zaś byli legalnie napiętnowani.
No i Muzyka. To ona nas łączyła, ona nas kształtowała, wychowywała. Te dźwięki, te Słowa, to był głos pokolenia.
Kasety, magnetofony, pierwsze walkmany! Pożyczanie i słuchanie do zdarcia. Jak coś się zepsuło, to był dramat. Jak ktoś coś zdobył, to był sukces na miarę olimpijskich medali. Szanowaliśmy się nawzajem i szanowaliśmy to, co było wokół. Oprócz naturalnie szaraczków, którym o nic w życiu nie chodziło, ale ci byli poza marginesem naszych zainteresowań. Tamten świat po prostu nie istniał, chyba że tylko do walki i zaprzeczenia.
Tutaj link do zdjęć polskiego punku w klasycznym okresie i wymiarze lat 80.
Ja zaś wyglądałam tak (kolejność chronologiczna w latach 1989-1993):