Trzeci sezon House of Cards jest znakomity, od połowy bodaj najlepszy ze wszystkich; jest też najbardziej wymagający. Ani odrobinę nie dziwi mnie spadek jego popularności – przestał być łopatologicznie prosty, wdał się w złożone subtelności, które trzeba umieć zauważyć. Jest też znacznie bardziej ponury i cięższy od poprzednich.
To nie tylko szczebel międzynarodowej, wyraźnie nawiązującej do klimatów Zimnej Wojny polityki – jeszcze bardziej zawoalowanej w pozory i iluzje, czyli częściowo pozbawionej wartkiej akcji, tak charakterystycznej dla poprzednich serii. Jest dużo o tym, że tyran żądny władzy, który na szczeblu krajowym może jeszcze wiele zdziałać, na szczeblu międzynarodowym natyka się na graczy o wiele potężniejszych i bardziej doświadczonych od siebie.
Nie śledzę w ostatnich latach polityki międzynarodowej zbyt pilnie, orientuję się w niej jednak na tyle, by nie cieszyć się ze świata przedstawionego w serialu. Można sobie wyobrazić, że mniej więcej tak właśnie wygląda – jak plansza do gry dla tego, kto jest silniejszy.
W trzeciej serii czekają nas też bardzo silne przewrotki w życiowych wyborach właściwie całej czołówki postaci drugoplanowych. Padną pytania o granice, do jakich bohaterzy skłonni są indywidualnie się posunąć. O prowadzenie polityki i utrzymywanie się przy władzy za wszelką cenę, czyli również pytania o życiowe priorytety. Czasem siła wynika z pozornej słabości, a czasem słabością jest bezwzględna siła.
Dużo będzie o tym, że choć pragniesz władzy, poniekąd rozlicza cię historia. Na pewno jednak będąc u szczytu, nie zapominaj przy pomocy kogo się tam wspiąłeś. Nie wszyscy kosztem rezygnacji z siebie i poniżenia, pragną zaprzedania diabłu. Nie warto przegapiać lojalności tych nielicznych, którzy są przy twoim boku, bo lojalności nie da się wymusić zastraszeniem, ani też jej kupić.
Ale i tak najważniejsza w tym sezonie jest relacja ze zmian zachodzących na linii równouprawnienia, zmian w statusie kobiet i mężczyzn. Są to realne zmiany społeczne, jak absolutnie przyciągająca uwagę ilość kobiet na arenie politycznej, ale i pytanie o to, co kobiety oddają z siebie, wspierając kariery swoich mężów.
Tym razem jest to seria o Claire Underwood, o jej dojrzewaniu do tego, by poniechać prób zbudowania wspólnej ścieżki z kimś, kto buduje ścieżkę tylko pod siebie. Niezwykle interesujące jest śledzenie jej narastającej pod wpływem ordynarności i zaślepienia męża milczącej przemiany, którą rozpoznać można tylko po coraz bardziej oddalonym spojrzeniu, wycofanym tonie głosu, po wyłącznie wyborczym uśmiechu. Robin Wright jest niesamowita, nieomal genialnie depresyjna w drugiej połowie serii. We wszystko wierzę jej ślepo!
Nie wprost, ale trzeci sezon House of Cards stał się nieomal manifestem feministycznym. Kobieto, twoja siła nie polega na byciu dodatkiem do męża.
Z niecierpliwością czekam na kolejny sezon!