Fajna sprawa z nocnymi przeglądami filmowymi szczególnie, jeśli się na nim zbierze parę znajomych osób. Jest w Krakowie bardzo ciekawa cykliczna impreza gastronomiczna, taka trochę wyciągająca małe, nietypowe knajpki na widok publiczny, dająca okazję do skontaktowania lokalsów z lokalami, dedykowanych nie pod turystów, a pod nich. Nie będę się tutaj więcej rozpisywać o idei festiwalu, bo piszę o nim na Jedz Naturalnie, ale łapiecie klimat.
Magada Wójcik i Kasia Pilitowska, czyli pomysłodawczynie i organizatorki Najedzeni Fest robią bardzo, bardzo dobrą robotę dla podniesienia świadomości i pewnie też jakości gastronomicznej w tym mieście i szerzej, w Małopolsce, bo przecież wystawcy przyjeżdżają nie tylko z Krakowa…
Do tej edycji zaproponowały jeszcze maraton filmowy – cztery świetne dokumenty wokół slowfoodowe, wzbogacone dodatkowo możliwością nabycia ręcznie robionych przekąsek i polskiego, lokalnego cydru pomiędzy projekcjami.
Kupiłam sporo wcześniej bilet z boku w ostatnim rzędzie, bo sale Kina pod Baranami nie są znowu jakieś wielkie, a zawsze uda się bezkolizyjnie wyjść jakby tak zwane co. W ostatniej chwili dokupowałam bilet dla Gosi, ze zdumieniem odkrywając, że obok mojego siedzenia są jeszcze dwa wolne. Na korytarzu spotkałyśmy Malinę, która miała bilet obok nas rząd wcześniej, ale przeniosła się na to wolne siedzenie obok nas. A potem wpadła Agnieszka, z którą co prawda umawiałam się wcześniej na seans, ale bez ustalania miejsca. No i co się okazało? Zajmowała miejsce następne od nas!
Ubawiła mnie ta intuicyjna wspólnota i pociąg do oślej ławki. Zaraz się zresztą okazało, że grzeczne dziewczyny z tyłu wcale nie siadają – dobrze się jeszcze nie zaczęło, a my już rozlewałyśmy białe wino. Nie żeby wyszło taniej niż cydr, albo było zimniejsze, zwłaszcza po tym, jak wciągnięta w projekcję Aga postawiła je “na chwilę” w swoim fotelu. Do tego przekąski i sushi z korytarza, Aga miała nawet kocyk i podusię! Ale starałyśmy się zachowywać, i nie za bardzo przeszkadzać, nie było zresztą co przeszkadzać, bo filmy okazały się świetne, i oglądałyśmy je z dużą uwagą.
Na tym chyba zresztą polega radość dorosłego życia, że choć czasem robi się rzeczy jak w liceum, to robi się je myśląc i świadomie dobierając zdarzenia. Jeśli już idę do kina to nie po to, żeby sobie pohałasować, zjeść pop corn, i wypić tani alkohol, tylko idę spędzić czas w taki sposób, w jaki kształtuję swoją rzeczywistość. Pozwala mi to utrzymać wewnętrzną młodość, jednocześnie zachowywać się dojrzale i odpowiedzialnie. Mam nadzieję, że nasi sąsiedzi nie twierdzą inaczej.
Małgośka i Malina zobaczyły dwa filmy, ja dwa i pół, Agnieszka – jeszcze nie pytałam, ale miała zamiar wytrwać do końca, a potem iść na pierwsze warsztaty festiwalowe o 11 rano!
Stefano Sardo, Slow Food Story, 2013 – ciekawy, porządkujący, dość dowcipny, skupiony na wizjonerskiej postaci założyciela Slow Foodu, Carlo Petriniego i jego najbliższego otoczenia. Lekko ikonizujący, ale przede wszystkim skupiony na przesłaniu – Slow Food to nie tylko troska o własne, nierzadko zesnobowane podniebie; to przede wszystkim troska o otoczenie, rolników, jakość, lokalne, często ubogie społeczności, o Matkę Ziemię w końcu.
Markus Imhoof, More Than Honey, 2012 – poruszający, wizualny, piękny, wprawiający w refleksję film. Również przygnębiający jak wszystko, co robi człowiek, niszcząc życie. Dotknął czegoś w środku i gdzieś tam został we mnie. I dość banialuków, sami zobaczcie.
Péter Kerekes, Cooking History, 2009 – z tego wyszłam, bo usiłował mnie zdołować, a ja się nie chciałam zgodzić. Może i ładny albo ciekawy, ale nie lubię dokumentów o wojnie. Stary hitlerowiec, stary bojówkarz żydowski i stara sowiecka kobieta. Nie moje klimaty, choć chyba skończyło się szczęśliwie i na pewno wzruszająco i każdy się popłakał, ał. Mogłabym nawet dosiedzieć do końca z uwagi na kolejny film, gdyby od rana nie trzeba było się zrywać na nogi i potem spędzać całego dnia na Najedzonych. A przecież wieczorem chciałoby się jeszcze pójść i na After Party z degustacją 3 dań Chrząstowskiego, Janickiego i Caro…
Ostatniego, Jiro śni o sushi nie znam, ale chciałabym zobaczyć i pewnie zobaczę. Sushi w przerwach było całkiem smaczne. Pomysł na to, żeby dało się coś zjeść pomiędzy seansami jest przyjemny, choć nie wiem czy dla wystawców, ślęczących tam całą noc z tak niziutkimi marżami miało jakiś finansowy sens.
Patrzę na zegar – mija jedenasta, czyli najciekawsze masowe wydarzenie kulinarne właśnie się rozpoczyna. Pora się zbierać, zanim wyjedzą mi wszystkie nowości!