W 2004 roku spędziłam dwa miesiące w Cambridge, w Massachusetts na Harvardzkiej Letniej Szkole. O Cambridge mówią, że to wieś za rzeką, przez którą prowadziły ścieżki dla krów na pastwiska. A jednak to tam właśnie znajdują się jedne z najbardziej przodujących ośrodków uniwersyteckich na świecie – Harvard i MIT.
Ze swojego rezydenckiego mieszkania na 7 piętrze jednego z bardzo nielicznych po tej stronie rzeki wieżowców, miałam wspaniały, codzienny widok na położony na leciutkich wzgórzach nad zatoką Boston – jedno z najstarszych miast w Stanach Zjednoczonych i, jak mówią, również najważniejszych dla całej amerykańskiej nauki i kultury. Człowiek się tego nie spodziewa, mając kulturę amerykańską w głębokiej pogardzie, ale Boston powstał w 1610 roku i tak też są datowane jego stare budynki. Jest to też zaskakująco urokliwe, spokojne i przyjazne miasto, zabudowane wystarczająco sympatyczną architekturą, by chcieć w nim pobyć dłużej…
Boston, 26.07.2004.
Cały dzień szwendałam się po Bostonie – mam na myśli Boston właściwy, nie tę uroczą wieś Cambridge, gdzie mieszkam. Dwa tygodnie temu amerykański roommate Chrystyny oprowadził nas po najstarszej części Bostonu, chyba też najładniejszej. Dziś postanowiłam pochodzić sama, według mojej ulubionej zasady – jak oczy poniosą. Zrobiłam sobie zygzakami małe kółeczko wokół centralnej części Bostonu – Theatre District, Chinatown, Financial Dis., włoski North End i nowszy Beacon Hill.
Dziś Kerry rozpoczął swoją kampanię przedwyborcza – właśnie w Bostonie, gdzie mieszka, dlatego udało mi się trafić na osiem czy dziewięć rożnych manifestacji, pikników, festynów i innego badziewia. Wysiadłam na tej samej co ostatnio stacji metra, w nadziei powtórzenia wrażeń, wrażenia jednak nie zależą od naszych spodziewań.
Z miejsca trafiłam na bardzo kolorowa i przyciągającą wzrok manifestację Chińczyków. Wyciągnęłam aparat i ucieszona ruszyłam w ich kierunku, zwłaszcza, że był to kierunek mnie interesujący. Przez dłuższa chwilę nie docierało do mnie co się dzieje, tymczasem była to manifestacja przeciw przemocy chińskiego rządu na ludziach wyznających czy uprawiających rodzaj medytacji Falun Dafa. No i Chińczycy urządzili żywy teatr, ze scenami tortur. Było to na tyle sugestywne, że zrobiło mi się słabo i uciekłam. Mogłam zostać i np. zrobić ciekawe, reportażowe zdjęcia. Albo podpisać petycje. Albo pogadać z tymi ludźmi. Albo cokolwiek. Ale uciekłam. Wiem, że to głupie, a jednak naprawdę boję się przemocy i cierpienia. Ja, zdrowa dziewoja wiejska, niby od urodzenia przyzwyczajana do krwi, zabijania, żywego mięsa.
Okolic Theatere District nie pamiętam, może nic szczególnego, a może chiński „teatr” wciąż na mnie działał.
Chinatown o wiele mniej widowiskowe niż w Nowym Jorku. O wiele biedniejsze, a przynajmniej tak wygląda z poziomu ulicy. Nie ma tu nowojorskiego tłoku, ale nie ma też gwaru, ulicznych handlarzy, ciągłego poczucia odświętności, czy co. Nie ma barwnie ubranych pięknych Azjatek. Typowo chińska dzielnica, ale bez nowojorskiego kolorytu. Zabudowa też o wiele mniej ciekawa; czerwone duże ceglaki. Trochę brudniej, trochę ponurzej, trochę biedniej. To mi się rzuciło w oczy.
Miedzy Chinatown a Financial District nagłe spotkanie z ludzka nędzą – grupa bezdomnych żebraków pod kościołem. Jeden z nich półleżąc, nadzwyczaj brudny i obdarty, nawet jak na żebraka, w dziwnej, niemal agonalnej pozie, jadł zielone (kiwi, albo pistacja) ciastka. Jadł jak zwierzę, dziko, bez umiaru, obrany z człowieczeństwa i jakichkolwiek pozorów kultury bądź zwykłej godności. Nie z moralnego punktu widzenia – po prostu jego poza, ruchy, sposób zachowania były czysto zwierzęce. Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś podobnego poza telewizorem…
To byłoby znakomite zdjęcie.
Dlaczego go nie zrobiłam? Bo boje się prawdziwego życia, prawdziwych tematów? Z tego powodu pewnie zresztą nigdy nie zrobię żadnego naprawdę dobrego zdjęcia.
Tak jak nie zrobiłam zdjęcia w nowojorskim metrze tej rodzinie, żywcem przeniesionej gdzieś z południowo-wschodniej europejskiej, przymierającej głodem wsi (nie rozpoznałam języka). Dziewczyna, kobieta i mężczyzna, w swoim nędznym wiejskim odzieniu, w chustkach, z czarnym brudem pod długimi paznokciami (ciągle ziemia?), z tobołkami, z dobytkiem zawiązanym w narzutach. Podekscytowani, rozmawiający głośno, szybko, z lekkim szaleństwem w oczach i niebywałym szczęściem na twarzach. Jakby właśnie chwycili Pana Boga za nogi. Twarze nędzarzy w raju.
To właśnie jest Ameryka!
Financial – banki, urzędy, wieżowce. Nie tak interesujące i piękne jak w Nowym Jorku (co jest takie jak w NY?!), tu jednak zyskują na położeniu na wzgórzach. Krótkie i kręte uliczki dodatkowo robią swoje. Ma to wiec klimat, całkiem sympatyczny.
W Bostonie najbardziej uderzył mnie kubizm przestrzeni. Niewspółmierność i „niegeometryczność” położenia powoduje, że budynki zachodzą na siebie tworząc przedziwne kubistyczne konstrukcje. Z łatwością sobie wyobrażam, że kubizm mógł powstać właśnie w tym mieście. Bardzo szkoda, że bez odpowiedniego oświetlenia, fotografie trąca trójwymiarowość.
North End – Bella Italia. Piękna, czarująca, słodka włoska dzielnica, z niezliczona ilością kawiarenek restauracji i zabiegajek. Kwietniki i donice – w oknach, na chodnikach, nad drzwiami, na schodach. Idealne kompozycje kwiatowe i po prostu kwiaty; małe ławeczki niemal pod każdym budynkiem, na ławeczkach przed domami staruszki, palący papierosy na schodach przystojni mężczyźni, dzieci z zaciekawieniem przyglądające się każdemu przechodniowi. Co krok Matka Boska, co dwa kościół.
I kwiaty, kwiaty, kwiaty.
Trafiłam również na święto św. Agrippy chyba. Dwie orkiestry pojedynkujące się na lepsze wykonanie, młodzi chłopcy ciągnący wózek ze świętym odzianym w dolary i dwie wielkie flagi – amerykańska i włoska.
Na końcu Beacon Hill. Słyszałam, że to cześć zamieszkana przez miejscowych notabli, wiec szłam raczej ostrożnie. Zupełnie niepotrzebnie. Bardzo sympatyczne i skromne miejsce. Sam dom Kerrego otoczony ochroną i policją, ale poza tym zacisznie i przyjemnie, znowu wzgórze, małe uliczki, dużo zieleni i przyjaźni, uśmiechnięci ludzie.
Zeszłam w dół do parku. Kucnęłam, żeby zrobić porządek z mapa i aparatem. Podbiegła wiewiórka, wlazła na moją torbę, obwąchała dłonie, spojrzała mi w oczy z wyrzutem i odbiegła z pogarda. No tak, jak mogłam ją tak nabrać? Grzebać w torbie i nie wyciągnąć przysmaku? Skandal!
Pomyślałam, że to ładne zakończenie dnia i przemykając miedzy protestującymi przeciw wojnie w Iraku, sczezłam w dusznym podziemiu metra…