Manhattan nadal piękny, NY, 10.11.2002.
Dochodzę do wniosku, że NY jest pępkiem świata. Po prostu nie ma tu chyba ani jednej rzeczy, której nie można by kupić. Nie trzeba jechać do Chin, żeby kupić chińskie cacka (oj, nie tylko tę tandetę dostępną u nas). Korea? Proszę bardzo. Hiszpania? Rosja? Egipt? Co chcesz. I żeby było zabawniej również antyki z rożnych państw. Wczoraj trafiłam do indiańskiego sklepu. Oczywiście drogi jak jasny gwint, za to jakie piękne rzeczy. Godzinę oglądałam. Chciałam kupić mokasyny, pled (przepięknej cudności) i kilka naszyjników. Indianina nie było. Ani żywego, ani zmumifikowanego. Sprzedawał biały, pewnie dlatego tak drogo.
Zabawne to w sumie robi wrażenie, bo idziesz jedną ulicą i mijasz miniatury kilku państw na raz. Oczywiście z ich “naturalnymi” obywatelami, mówiącymi w swoich przedziwnych językach, ubranymi i uczesanymi na swoją modłę. To nie tylko sklepy, ale i bary, restauracje, uliczne stragany, grajkowie (choć ci częściej okupują podziemie).
Pewnie przez tę różnorodność, ludzie nie oceniają się po wyglądzie i nie mają kompleksów z tym związanych. Być może również z braku oceny wyglądu bierze się to, że nowojorczycy (nie wypowiadam się o całej Ameryce) są tacy pogodni, mili dla siebie i uprzejmi, i właściwie nieagresywni w otwarty sposób. Albo – tak szybko ewoluowali z państwa-miasta, podzielonego na pół biało-czarną linią, narodowymi mafiami, dzielnicowymi gettami w społeczność demokratyczną?
Tak czy inaczej, ja nie trafiłam do Nowego Jorku, który byłby jawnie agresywny, choć wiadomo, nie warto być naiwnym. Nie widziałam jednak nawet nastolatków, którzy by coś niszczyli, albo zaczepiali innych. Łażą sobie ulicami, głośno się śmieją i są zajęci sobą. Jeśli walczą to na przepychanki słowne i… umiejętności taneczne. Ręce zawsze w kieszeni. U nas to zupełnie inaczej wygląda, być może właśnie dlatego, że ciągle ktoś coś lepiej wie – jak się zachowywać, co robić, czego nie, jak wyglądać, co nosić, co myśleć, mówić… (Zobacz wpis o Norwegii).
Powiedziałam tu facetowi, że nie popłynę promem na ekskursję po oceanie, bo nie lubię statków. A facet na to: „Nie? Ok”. I zmienił temat, choć przedtem opowiadał z zapałem, jak to fajnie jest popłynąć darmowym rejsem i że był jakiś pirat, co to wszystko zaczął… Zaskoczyło mnie, że się nie zdziwił, nie przekonywał, nie zapewniał, że warto, a może jednak. Nie było nawet żadnego karcącego: „No coś ty?!”.
I takie właśnie drobiazgi mnie teraz frapują, głównie wiec zajmuję się rejestrowaniem różnic. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, to NY bije nas na łeb. Może i prawdą jest to, co się mówi o płytkich i przeciętnych Amerykanach, ale z całą pewnością kultura osobista przeciętnego nowojorczyka z ulicy jest nieporównywalnie wyższa od kultury niejednego polskiego inteligenta, że o chłoporobotniku polskim nie wspomnę. Trochę to smutne, ale pod tyloma względami jesteśmy zaściankiem nie tylko Europy, ale i Ameryki…
Co do spokojnego zachowania na ulicy, w dużej mierze jest to podobno sprawa nowojorskiego, rygorystycznego prawa, wprowadzonego przez Giulianiego, bezwzględnie przestrzeganego. Nie opłaca się mieć problemów z policją, która ponoć jest wszędzie, ma potężne uprawnienia i właściwie może cię nawet zastrzelić, jeśli stawiasz opór. Wiedzą o tym wszyscy.
Ja sobie jeszcze myślę, że Amerykanie (nowojorczycy) zmuszeni są do narzucania sobie takiej dyscypliny w tym względzie (a również w kwestii związanej z tym tolerancji i akceptacji innych kultur), bo inaczej jak w ogóle byłoby możliwe ich wspólne życie? Jeśli różnic kulturowych jest tu tyle, że trudno się połapać, i właściwie każda osoba na ulicy to zupełnie odrębny świat, jaka inna mogłaby zaistnieć płaszczyzna porozumienia niż akceptacja?
No i oczywiście język. Język angielski, jego siła polega na tym, że jest tak naprawdę jedyną możliwością porozumienia się (Chińczyka z Arabem, Araba z Polakiem, Polaka z Kolumbijczykiem). W Europie tego się aż tak nie czuje; w Polsce nie odczuwa się tej konieczności wcale, ale tu, gdzie cały wagon metra może być zapakowany różnokolorowymi ludźmi z całego świata? Albo na ulicy, na której mijasz dziesięć sklepów czy barów z dziesięciu różnych krajów? To naturalne, że angielski jest tym ludziom niezbędny.
Nota. Myślę właśnie, jak wiele zmieniło się przez te ostatnie lata, odkąd wstąpiliśmy do UE!
Ta fobia naszych polityków przed wstąpieniem do Unii jest kompletnie nieuzasadniona. Jak Europa może wchłonąć tak wielki naród z całą jego kulturą i językiem, skoro jest to niemożliwe nawet z emigrantami w skali mikro? Przecież kultura narodowa to jest to, co wynosimy w sercach z domów. Jak to można komuś zabrać? Siłą?
Co nie oznacza, że tak szybko zostawiłabym mój ukochany Kraków i przyjaciół, z którymi czuję się całkiem szczęśliwie. Chętnie tylko przeszczepiłabym trochę tej kultury osobistej, trochę uśmiechu i wyluzowania w ojczyste strony, gdzie jutrzenka wstaje i tęskno mi Panie…
No dobra, kłamię. Nie mam czasu tęsknić!
Nota. Zostawiłabym. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale od chwili, w której wsiadłam w powrotny samolot, dopadła mnie taka nostalgia, taka tęsknota, trwająca zresztą całymi latami, że gdyby nie synek, dla którego nie byłam w stanie zapewnić odpowiedniej edukacji w Stanach, wróciłabym tam natychmiast i najpewniej została na długie lata.
Jutro czytaj dalej. I oczywiście lajkuj i udostępniaj 🙂