Nic w życiu nie było dla mnie bardziej zaskakującego, niż spotkanie z Nowym Jorkiem. Nawet Stambuł – miasto z zupełnie innej planety nie zdumiał mnie równie mocno. Pierwszy raz poleciałam tam w 2002 r. na stypendium, popracować w archiwach biblioteki NTSz.
Byłam wówczas młodziutką intelektualistką polską, wychowaną na kulcie Europy, złotych zasadach Kulturträger i naukach dawnych nauczycieli ze starej Emigracji. Jeszcze w samolocie złorzeczyłam w duchu, że spotyka mnie taki jawny życiowy afront – dlaczego moje archiwum nie może być w szlachetnym Paryżu, nobliwym Wiedniu, starożytnym Rzymie, albo bodaj zamglonym Londynie? No dlaczego los zsyła mnie do kraju plastiku, McDonaldsa, kiczu i tanich wartości i to na całe sześć tygodni?!
Och, nie było chyba bardziej negatywnie nastawionej do Nowego Kontynentu istoty, niż ja!
Aż do owego “feralnego” dnia, w którym postawiłam swoją nogę w wyjściu ze stacji metra na 14th Street-Union Square. Bo tego dnia, tego widoku, tej chwili nie zapomnę nigdy, do śmierci, bo to on odmienił moje nastawienie do Ameryki.
Zakochałam się. Całkowicie, z kretesem, po uszy, na zawsze. Nowy Jork stał się miłością mojego życia, i tak przyznaję się, że choć po ostatniej wizycie w ubiegłym roku, nie pozostałam już tak bardzo naiwnie zachłyśnięta, to z całą pewnością gdyby ktoś pytał, w którym mieście naprawdę chcę zamieszkać, zaraz wskazałabym Nowy Jork.
Ten koktajl kultur, stylów, żyć, trudnych różnic wśród barwnej różnorodności.
Jeśli ktoś kocha miasto, jego tkankę, strukturę, kamień, nie pozostanie obojętny wobec Manhattanu, tego dziwacznego kolosa, budowanego na przestrzeni nie wieków, lecz wydarzeń. Wpływy architektoniczne, dzielnice, mieszkańcy – krąg po kręgu, statek po statku, granica po granicy narosły w wielką, jednakże zdyscyplinowaną pionowymi i poziomymi liniami, wyznaczonymi przez ciasne brzegi wyspy, piękną purchawkę, hubę, tworząc nie do końca odgadnioną mozaikę. Parę kroków w prawo, parę w lewo i wszystko się zmienia.
Tkanka miasta, w której naprawdę rozumie się istotę ceny skąpego gruntu, gwałtownie wystrzeliwującego prosto w niebo krajobrazem szklanych i metalowych gór z naroślami nowoczesnych puebli. Miasto pełne zaskakujących zaułków, niewysokich budynków i ciągnących się po horyzont ulic, dających wrażenie przestrzeni i wytchnienia, a przede wszystkim – miasto świetlnych miraży, zachodów słońca, zwielokrotnionych w milionowych szybach, wierzchołków pogrążonych w mgłach, niknących w oddali fatmorgan…
Było tak pięknie i tak oszałamiająco, że pamiętam nawet zapach powietrza. Pachnąco-śmierdzący, uwodzący i odpychający zarazem. Ambiwalentność, dwa w jednym, sto w jednym, tysiąc w jednym. Prawie całe uniwersum ludzkie w małej pigułce.
Nowy Jork to nie miasto. Nowy Jork to stan umysłu.
Notatka pierwsza, NY, 19.10.2002.
Nowy Jork jest strasznie dziwaczny, niesamowicie mi się podoba. Manhattan niezbyt wielki; w dwa dni przeszłam niemal cały. Dzięki temu nienaturalnemu podziałowi od linijki na ulice i aleje naprawdę nie idzie się zgubić. Times Square robi wrażenie; ogłupiałam jak tam wlazłam. Oczy dookoła głowy, choć w rzeczywistości nic pięknego, spory chaos i dużo światełek.
Najdziwniejsze wrażenie sprawiają wieżowce, na ogół bardzo ładne, zwłaszcza te starsze. Ich wadą jest to, że jak się podchodzi blisko, przestają być widoczne. Bardzo dziwne uczucie, kiedy stoisz miedzy dwoma wieżowcami oddzielonymi od siebie ośmio-, dziesięciometrowa uliczką. Uliczka maleńka i zaciszna, czujesz się prawie jak w domu, lecz podnosisz głowę w górę, a tam końca nie widać. Cudnie jest w nocy, prawie wszystkie budynki są podświetlane, co stwarza niesamowity klimat.
Broadway żyje własnym życiem, fajnie jest wieczorem, a czarni break-danceowcy i ich ciała to prawdziwa zagadka natury. Kolorowych ludzi jest tu po prostu morze, znacznie więcej niż białych. Oczywiście cieszy mnie, że naturalnym widokiem są tu starzy, dziwacznie poubierani rastafarianie.
Co do ubrań, to przeciętny nowojorczyk w ogóle o nie nie dba. Najwięcej jest długowłosych blondyn ubranych w jednakowe dżinsy i bezpłciowe bluzki. Białe skarpetki pominę milczeniem. Za to w bogatszych kwartałach – galaktyczna stolica mody. Sporo bardzo pięknych ludzi.
Podoba mi się tu. Cholera, podoba mi się. Nie spodziewałam się tego, jechałam przecież tak strasznie sceptycznie nastawiona…
Aha, rzeki i cieśniny. Rzeki i cieśniny też są fajne. Śmierdzą rybą, rybnym portem i czymś jeszcze, czego nie znam. Do otwartego oceanu jeszcze nie doszłam, ale dojdę wkrótce…
Czytaj dalej jutro i do końca tygodnia, cykl jest spory. Zalajkuj i podziel się, to miłe…