Kiedy padły pierwsze ofiary na Majdanie, miałam dość mocny problem z rozdźwiękiem między światami – naszym i tamtym. Napisałam do mojego drogiego przyjaciela, w dużym stopniu kształtującego moje spojrzenie na Ukrainę, Alexa Motyla, że różnica w naszym odbiorze i zaangażowaniu w wydarzenia roku 2004 i 2014 wskazują na tak silne zmiany w naszym społeczeństwie, że zupełnie nie byłam w stanie przewidzieć ich skali. Dziesięć lat, a staliśmy się tak bardzo spokojni, syci, zajęci swoimi codziennymi sprawami i odlegli od najbliższej historii. Odpisał mi wtedy:
Polska jest już w Europie; Ukraina walczy o prawa człowieka, wy walczycie o prawidłowe cappuccino…
Pierwszy raz pojechałam na Ukrainę w lecie 1995, między moim drugim a trzecim rokiem studiów. Pojechałam sama, podejmując decyzję pod wpływem impulsu, którego już teraz nie pamiętam (najpewniej brzmiał “why not?”), pakując plecak i wsiadając do późnego pociągu do Przemyśla. Spędziłam noc za dzwonnicą klasztoru Karmelitów Bosych w Przemyślu i rano ruszyłam tzw. marszrutką do Lwowa.
Już wtedy na “dworcu” busików do Lwowa dotknęło mnie jakieś specyficzne odczucie, które powoduje, że Ukrainę kocha się lub nienawidzi. Nie chcę sztampowo określać tego magią, może prędzej wrażeniem, że wsiadam do specyficznego wehikułu czasu.
Krzykliwe handlary, które w złotych czasach sprzed Schengen kursowały tam i z powrotem, kierowca, rozpędzający marszrutkę na absurdalnej wielkości wybojach do 120 km/h, nikomu nieprzeszkadzający brud i nieświeży zapach, kolorowe toboły, upchane gdzie się dało oraz absolutna i absolutnie fałszywa otwartość każdego do każdego. Poczułam się, jakbym jechała wielkim i prędkim wozem cygańskim, albo została przeniesiona do jakiegoś filmu o 16 stulecia, tylko z nowszymi gadżetami.
Z dworca we Lwowie zabrali mnie do siebie nieznajomi ludzie, których spytałam o drogę do Centrum. Przyjechałam (hm…) bez uprzedzenia kogokolwiek z moich jeszcze wtedy nielicznych przyjaciół – nie było wiadomo, czy w ogóle ktokolwiek będzie w domu.
Sława i Ala byli bezdzietnym małżeństwem, które przeniosło się z głębi Ukrainy do Lwowa w nadziei na lepszą przyszłość. Byli bezrobotnymi chemikami, bo nowa Ukraina wcale nie spełniała tych wszystkich marzeń i obietnic, jakie dawała przy rozpadzie Związku Sowieckiego. Sława pochodził gdzieś z głębi Rosji, spod Kaukazu i nie mówił po ukraińsku w całkowicie ukraińskojęzycznym Lwowie. Rodzice Ali wyjechali z Zachodu na Wschód, dlatego ona trochę mówiła. Wróciła do swoich korzeni, jednak życie okazało się w tych pierwszych latach państwowej niepodległości bardzo ciężkie dla każdego, kto nie handlował, albo nie pracował w usłuchach.
Powiedzieli, że nie mogą pozwolić mi na chodzenie po mieście z plecakiem, żeby ktoś mnie napadł i że hotele zdzierają bandyckie opłaty z cudzoziemców, a ich sumienie nie pozwala na pozostawienie mnie na ulicy, choć byłam pewna, że tak nie skończę. Pozwoliłam się im jednak zabrać do swojego prawie pustego mieszkania w wielkim bloku, bo ten gest był strasznie ważny dla nich samych. Byli niebywale dobrymi i łagodnymi ludźmi, i choć nie mieli pieniędzy wcale, z uwagi na mnie kupili wielkiego kurczaka i sporo warzyw na wystawny obiad. Bardzo długo przepraszali mnie, że nie podają wódki, ale Sława walczył z alkoholizmem.

Kijów 2005, kwitną usługi i rozrywka w każdej postaci. Po postsowieckim poście taki widok na ulicach był niezwykle ożywczy.
Jeszcze rok czy dwa wymienialiśmy się kartkami, potem kontakt się urwał, ale bez żadnego powodu dali mi tyle ciepła i dobroci, że po dwudziestu latach nadal noszę ich w sercu.
Nigdy zresztą nie spotkałam się z wrogim nastawieniem tamtych ludzi, nawet łażąc po nabuzowanym “niebieskim” Doniecku w 2005 r, tuż po Pomarańczowej Rewolucji, jeszcze zanim to bandyckie miasto dorwało się do ogólnokrajowej władzy. Nie potrafię mówić po rosyjsku, ale nie spotkałam tam nikogo (ach, poza jednym mnichem w Swiatohorsku, ale to osobna historia!), kto na ulicy źle zareagowałby na mój ukraiński. Bardzo starali się zrozumieć, o co pytam i czego chcę i byli więcej niż życzliwi.

Swiatohorsk 2005, klasztor w skale i pielgrzymki wiernych, masowo powracających po ateistycznym komunizmie do religii w poszukiwaniu głębszych wartości życiowych.
Tamto moje pierwsze zwiedzanie Lwowa polegało na nieustannie rosnącym we mnie i podziwie i szoku – nie przyjechałam z Zachodu, przyjechałam z Polski, a jednak warunki sanitarne i poziom spełniania najbardziej podstawowych potrzeb ludzkich były dla mnie szokująco niskie. Podobnie zresztą jak całą mentalność społeczeństwa dość starannie i sukcesywnie kastrowanego z wszelkich przejawów samodzielności, odpowiedzialności, zaradności i najmniejszego przejawu wzrostu poziomu kultury wysokiej.
Pamiętam taką scenę, kiedy moja Myrosia, zniecierpliwiona tym, że nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie nie buntują się przeciw notorycznemu brakowi wody we Lwowie, dlaczego ona sama się nie buntuje, złapała mnie za rękę i zaciągnęła do okna w swoim mieszkaniu w wieżowcu na blokowisku.
– Renata, ty popatrz na to wszystko, widzisz? Tu mieszkają tysiące ludzi, którzy nie potrzebują się myć. Co ja mogę zrobić, żeby to zmienić? Otworzyć okno i głośno krzyczeć, czy wyskoczyć w ramach protestu?!
Opowiedziała mi o tym, że ludzie są przyzwyczajeni, że ich kończy się na drzwiach własnego mieszkania, co pod progiem, to nie ich. Można zrobić kupę, można ukraść. Cóż, przez te wszystkie lata władza niewiele zrobiła w kwestiach wody, jednak za każdym moim pobytem wzrastała ilość mieszkań, knajp i miejsc z dostępem do wody, zdobytym za własne pieniądze i własnymi rękami.
Wczoraj rozmawiałam z Chrystią, inną znajomą ze Lwowa. Opowiadała o czymś zupełnie innym, o tym, że grupy chuliganów, które wyszły na ulice i niszczą bez potrzeby posterunki milicji, koszary i kolejne lokale władzy, zaczynają wzbudzać niepokój mieszkańców, którzy coraz częściej mówią o aktywnej ochronie nie tylko ludzi, ale i obiektów przed bezmyślną dewastacją. Chcą zadbać o to, co sami przez te lata zbudowali i odnowili.
Musicie to zrozumieć – tamta Ukraina, tamten Lwów sprzed dwudziestu lat, pełen wybojów, ruder, smrodu, notorycznie odcinanej wody, cygańsko wyglądającej ludności, orientalnego hałasu już zniknął. Wciąż jego elementy widać tu i tam, jest ich jednak coraz mniej. Dwadzieścia lat temu, jadąc tam, niedoświadczona, smarkata, bez żadnych stałych poglądów politycznych czy społecznych, poczułam się jak podczas podróży w czasie, ale w czasie sięgającym dalej niż całe moje życie. Dzisiejszy Lwow, dzisiejszy Kijów, obecna Ukraina, a przede wszystkim jej mieszkańcy są już lata świetlne od tamtego momentu. I lata świetlne dzielą tamto postsowieckie społeczeństwo od tego, które w tej chwili walczy o siebie na Majdanie i już właściwie w całym kraju.

Iwano-Frankiwsk 2007, spokojne, dobrze zarządzane miasteczko powoli osiąga stabilny status majątkowy.
Kiedy więc oceniacie Ukrainę, tamtych ludzi, kiedy patrzycie na nich z góry, z pozycji osoby, która w knajpie żąda właściwego cappuccino, pomyślcie o tym, ile to społeczeństwo wprowadziło zmian w swoim młodziutkim kraju.
I dokonało tego nie za pieniądze Unii, nie pod wpływem państwowych praworządnych uchwał, nie z budżetu państwa. Ukraina zmieniła się własnym kosztem i własnymi rękami. Rękami taki ludzi jak Sława i Ala, którzy zaryzykowali wszystko, żeby spróbować żyć w wolnym państwie. I którzy teraz przelewają krew na ulicach, walcząc o swoje z bandytami, których nie zrodziło to społeczeństwo, lecz wypaczony komunizm i sprawne działający z jego ramienia system opresji.

Lwów 2008, chłopak na pierwszym planie świetnie mówiący po polsku, zarabiał organizując polskim turystom pokoje do wynajęcia.
Jeśli więc Prochaśko pisze, że mężczyźni zbyt długo płacili za bierność własną autodestrukcją, znaczy to, że tym razem naprawdę nie ustąpią. Bo naprawdę dojrzeli.
Poślijcie więc tym ludziom na ulicach trochę swojego ciepła, zamiast wciąż i wciąż mędrkować, że nie wiadomo kto tam walczy i o co. Oni walczą o siebie, walczą swoimi rękami, ponieważ nie mają wykształconej warstwy politycznej, ponieważ ta warstwa przez stulecia była sukcesywnie eliminowana, podobnie jak eliminowane były wszystkie warstwy inteligencji i duchowieństwa, które w naturalny sposób mogłyby stać się teraz liderami rewolucji. Tak, Ukraińcy nie mają swoich przywódców, ale mają siebie, i to właśnie oni – zbiorowy głos tego narodu stoi teraz na ulicy. Nie spieszcie się tak bardzo z jego oceną.